niedziela, 30 kwietnia 2017

Dolomity 2016, Włochy cz.2 z jeziorami w roli głównej

 27.08 - 3.09.2016


Na dwa następne dni przepowiadano przekropną pogodę więc na ferraty nie udało się pójść, bo mokre, śliskie skały nie sprzyjają bezpieczeństwu.
Były za to śliczne jeziorka.




Ale zanim o tym napiszę wrócę jeszcze do początków przygody z ferratami, bo fajne zdjęcia dostałam od innych uczestników.

Pierwszy wieczór po przyjeździe to szkolenie dla nowicjuszy i zapoznanie ze sprzętem.



Na początek - Marcinowa teoria...

 ... Pawłowa praktyka



... i Robertowe sprawdzanie udźwigu na Ilonce (i nie tylko), ha ha


Kontrola techniczna... ;-)


I już mogłam ruszyć na oślą łączkę :)
To tyle suplementu do poprzedniej części. 
A dziś ruszamy nad Lago di Sorapiss. 
Podjazd busami, droga głównie przez las, choć widoków nie zabrakło. I... deszcz, niestety. Tylko od czasu do czasu, ale jednak :(






W schronisku Alfonso Vandelli i jego okolicy znaleźliśmy suche schronienie, ale w końcu wzięłam parasolkę, którą wszystkich rozśmieszyłam i poszłam zaledwie kilkaset metrów nad jezioro.
Sama. I to był błąd! Nikt mnie nie uprzedził, co to za jezioro i gdy wynurzyłam się zza wzgórza przeżyłam szok!!! Nie miał mnie kto ocucić, ale w końcu z trudem się otrząsnęłam, ha ha.
Jezioro Sorapiss ma tak niewiarygodną, tak piękną barwę, że... zróbcie wszystko, żeby to zobaczyć na własne oczy! Droga do niego jest bardzo łatwa, nawet różnicy poziomów nie ma zbyt wielkich, a wrażenia bezcenne!








Robert i Wacek zażyli nawet kąpieli - dobrze, że nie zrobili się turkusowymi ludzikami  od tej wody!

Ogólną wesołość wzbudziłam idąc szlakiem z parasolką, ale przydała się jak znalazł!






Nieśliśmy sprzęt, ale na pobliską ferratę pójść się nie dało więc wróciliśmy tą samą drogą do busów, a potem do obozu. 



Po obiadokolacji ugotowanej przez dyżurnych "kucharzy" i sprzątnięciu przez dyżurujących "na zmywaku" rozpoczęły się gry i zabawy świetlicowe, śpiewy, wygłupy i zajęcia integracyjne wspomagane doskonałym lokalnym winem :) 









Następnego dnia celem było jezioro Coldai. Po wczorajszym doświadczeniu zastanawiałam się, jaka też tutaj niespodzianka mnie czeka?...
Ale nic specjalnego nie było... ot, jak zwykle... zapierające dech, przepiękne, rozległe widoki! ;-) ;-) :-) 





Po drodze, w schronisku Coldai, zabawiliśmy dość długo, ponieważ drugi raz podczas całego turnusu mieliśmy zasięg darmowego wifi. Łącza telefonów na zewnątrz i wewnątrz schroniska rozgrzały się do czerwoności! ha ha

 



Po zdaniu relacji całemu światu ;-) co i jak u nas, poszliśmy dalej nad jezioro. Było już blisko.
Nad jeziorem  zaskoczyła nas doskonała akustyka więc oprócz mszy mieliśmy piękny, choć za krótki wg mnie, koncert naszych chórzystów.
 











A potem grzecznie wróciliśmy do obozu na zajęć integracyjnych ciąg dalszy. Następne dwa dni to surowe skały, wysokie szczyty i najpoważniejsza ferrata podczas tego pobytu. 
Zapraszam zatem na następny, ostatni odcinek dolomitowych opowieści :)
c.d.n.


2 komentarze:

  1. Zazdroszczę Pani odwagi! Sama chciałabym się kiedyś wybrac na Via Ferraty... Ale te jeziorka... też są zachwycające. Ten kolor! Nieziemski!

    OdpowiedzUsuń
  2. Kolor tych jeziorek niewiarygodny. Coś niezwykłego. Odwaga z wytrwałością idą u Ciebke w parze. Ja tylko kondycje poprawie. Ostatnio jak sama poszłam w Gorce to się nieźle zmachałam pod górkę. Z Tylmanowej to kawał drogi. Bite cztery godzinę i cały czas w górę . Właśnie przygotowuję post o tej wyprawie.

    OdpowiedzUsuń