wtorek, 11 czerwca 2019

5. Islandia 6-17.08.2018 Jökulsárlón, czarna plaża w Vik, maskonury.




Kolejny dzień spędziliśmy także w lodowcowych i ...lodowatych klimatach :)
Z początku było tylko pochmurno i chłodno, w ciągu dnia cały czas się ochładzało, pojawiła się mżawka, a w końcu deszcz.
Ale to dopiero wieczorem... - wróćmy do poranka.



Samochód odzyskaliśmy jeszcze późnym wieczorem z zapewnieniem, że teraz będzie już dobrze.
Rozpoczęliśmy więc drogę powrotną na wschód wyspy.
Pierwszym celem było lodowcowe jezioro Jökulsárlón. Wczorajsze jeziora budziły mój zachwyt, ale to, co zobaczyłam tego poranka było oszałamiające! Widziałam już kiedyś w Norwegii błękit lodowca i to całkiem z bliska, ale te potężne bloki niebieściutkiego lodu zwalone na brzeg, zepchnięte potęgą wody, dające się dotykać, badać z bliska oczarowały mnie zupełnie!
Nie tylko mnie zresztą - wszędzie kręcili się ludzie, kładli się na lodzie, krążyli wokół, bawili się,  robili zdjęcia...






























Wśród tego błękitu znów wypatrzyłam mieszkanki tych wód, foki.









Zamarzyło nam się jeszcze  dotarcie do samego czoła takiego jęzora, może nawet jego dotknięcie?...
Kviamyrarkambur był po drodze i wydawał się w zasięgu krótkiej, szybkiej wycieczki. Człowiek na tle lodowca zdawał się to potwierdzać.
Ruszyłyśmy więc z kopyta, bo czasu zbyt wiele nie zostało nam po bliskich i nieśpiesznych obserwacjach dryfujących, błękitnych brył, pływających fok i pięknej okolicy.







Pokonywałyśmy kolejne pagórki, ale lodowiec nie wydawał się znacząco bliżej...
Mimo wszystko nie rezygnowałyśmy i lewą stroną rozlewiska szłyśmy dalej, obserwując różnorodne fragmenty rozpadającego się lodowca. Były odsłonięte błękitne fragmenty, były białe, "przybrudzone", ale dominowały  czarne, jakby osypane żużlem bloki wyglądające bardziej jak bloki skalne lub potężne grudy ziemi, ale tworzące się w nich osuwiska odsłaniały jednak lodowate wnętrze.







Po przejściu tak na moje oko ok. 2 kilometrów stwierdziłyśmy po pierwsze - z daleka  wielkość lodowca i odległość do niego wydawała się złudnie niewielka, po drugie, ścieżka zaczęła prowadzić po podłożu, które mogło być takim właśnie czarno przysypanym fragmentem lodowca. A chodzenie po lodowcu, jak wiadomo, jest bardzo niebezpieczne - można trafić na ukrytą szczelinę i może się to źle skończyć.

Zrobiłyśmy więc tylko pamiątkowe zdjęcia i postanowiłyśmy zawrócić.









A potem już wsiedliśmy do samochodu i cięliśmy prosto do Vik - mięliśmy około 200 km do przejechania. Na miejscu byliśmy po południu i niestety zaczęło padać!
Do tego okazało się, że na miejscowym kempingu nie było wolnych miejsc!!! Nawet obeszliśmy teren i rzeczywiście tylko na wcisk upchnęłoby się coś jeszcze, ale przy tej aurze - jedynie w kałużach!
Na szczęście nieoceniona Hania miała plan B! Kemping kilkanaście km dalej w Þakgil (~ Pakgil). Ale nie pojechaliśmy tam od razu - szkoda byłoby wieczoru, szczególnie, że w pobliżu atrakcji było wiele.
Zajrzeliśmy wiec na słynną Czarną Plażę, która naprawdę była czarna jak węgiel. 
Przy stojących tu słupach bazaltowych była jakaś sesja fotograficzna z udziałem modelki ledwie odzianej  w zwiewną, lekką szatę na ten deszcz, ziąb i wiatr. Bidulka...



 











Z Czarnej Plaży  pojechaliśmy na inny cypel - Dyrhólaey. Byłam bardzo podekscytowana, bo tu miało się spełnić moje drugie marzenie, które przywiodło mnie na Islandię (oprócz Gór Tęczowych) czyli spotkanie z maskonurami!!! Podobnie miała Daniela, z którą już kiedyś w Norwegii "polowałyśmy" na te ptaki - bez powodzenia jednak. Jak będzie tym razem... myślałyśmy z niepokojem?...

I  nie byłyśmy zachwycone... Co prawda wprawne oko i doskonała wiedza Dani sprawiła, że wypatrzyliśmy je wszyscy w powietrzu, ale fruwały w sporej odległości i to tak szybko, że ani się im przyjrzeć nie dało, ani zdjęcia zrobić...

Skupiłam się więc na chmurnym, zamglonym krajobrazie, pełnym wystających z morza skał, wysepek, łuków skalnych i tym podobnych atrakcji wciąż podejmując (nieudane!) próby uchwycenia maskonura w kadr.













Weszliśmy w pobliże latarni morskiej, obeszliśmy cały cypel, podziwialiśmy widoki dookoła  i nawet wypatrzyliśmy z oddali wiele maskonurów, które przysiadły na skarpie.






Ale to wciąż było nie to... przecież wiemy, że te ptaki można fotografować całkiem z bliska. Dlaczego nas to wciąż omija? Pomimo przejmującego chłodu i mżawki kręciliśmy się po okolicy mając jeszcze nadzieję na jakiś bliższy kontakt, ale powoli traciliśmy już ducha i zaczęliśmy powolutku przemieszczać się w stronę auta. Hania i Mirek poszli przodem, a my z Danielą wciąż się guzdrałyśmy. I właśnie wtedy blisko nas przyleciał pierwszy maskonur. Był w gęstej trawie, ledwie widoczny, przysłonięty trawą, ale migawki zaczęły trzaskać seriami, bo chętnych do fotografowania była spora grupa turystów. Po dłuższej chwili wypatrzyliśmy drugiego, potem trzeciego, a w końcu było ich całkiem sporo - zaczęły zlatywać się na noc do swoich wysoko położonych siedlisk.
Zafascynowane, jak w jakimś amoku, nie mogłyśmy się z Dani oderwać od tych barwnodziobych i barwnonogich, nieco niezdarnych "kaczuszek", tym bardziej, że w ogóle nie były płochliwe i zdawały się kompletnie nie zwracać uwagi na otaczający je tłumek nawet z odległości 2 metrów. Czasem tylko patrzyły jakby zdziwionym wzrokiem - o co Wam ludzie chodzi? Maskonura nie widzieliście??!!
Takie rozemocjonowane nawet nie zauważyłyśmy, że minęło sporo czasu, a w aucie czekali nasi "współpodróżnicy". Wystawiłyśmy ich cierpliwość i odporność na zimno na wielką próbę, na szczęście wybaczyli nam to dłuuugie oczekiwanie.
A teraz zostawiam Was z tymi uroczymi ptakami.

















Tu możecie zobaczyć więcej zdjęć maskonurów wybranych spośród 300, które zrobiłam, hi hi.Selekcja nie była łatwa. ;)

Kiedy wreszcie wróciłyśmy do auta, niezwłocznie pojechaliśmy na kemping w Þakgil, na który dotarliśmy już po zmroku i do tego w strugach deszczu. Ciężko było rozstawić namiot, ale jakoś daliśmy radę. Padało całą noc.
Wieczorem jeszcze zjedliśmy kolację w unikatowej jadalni - pobliskiej jaskini, która przez właścicieli kempingu została wyposażona w niezbędną infrastrukturę, kominek i nastrojowe oświetlenie. Wadą tego rozwiązania było jedynie spore oddalenie od sanitariatów. Trzeba rozstrzygnąć, czy kuchnia i jadalnia będą blisko, czy toalety i prysznice.
Cena za osobę to 2 000 ISK (~65 zł), w cenie prysznic bez limitu.
Moje zdjęcia nocne są fatalne, ale ilustrują to, o czym piszę więc je zamieściłam, a zdjęcia kempingu są zrobione o poranku.









Hania dokładnie wyrysowała całą naszą trasę, oto ona.

Na zdjęcia dodatkowe zapraszam tu.

Będzie mi miło czytać Wasze komentarze :)

c.d.n.

8 komentarzy:

  1. Cudny post. Miejsce tak piękne, bardzo chciałabym tam pojechać. Widoki jak z bajki, dla mnie to jak inny świat. Zdecydowanie mogłabym się tam zrelaksować, zainspirować. Fantastyczne zdjęcia pozwalające zatopić się w marzeniach. Cieszę się, że udało Ci się sfotografować te piękności. Nie dziwię się, że aż tyle zdjęć wykonałaś, pewnie ze mną byłoby tak samo. hehe Pozdrawiam serdecznie, będę odwiedzać Twój blog. Uściski. :)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Islandia to rzeczywiście niepospolite krajobrazy - bardzo różnorodne i takie nietypowe z naszego punku widzenia (czyli zamieszkania). Podobne widziałam tylko na Kamczatce. Dziękuję za odwiedziny i ślad, życzę Ci sposobności do zobaczenia tego wszystkiego na własne oczy.

      Usuń
  2. Piękne, bardzo wyraźne i świetne kolorystycznie zdjęcia maskonurów! Warto chyba było czekać, by w takich pięknych okolicznościach przyrody po raz pierwszy je oglądać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No, Wiolcia! Taka pochwała od Ciebie to sama radość :) Dzięki :)

      Usuń
  3. No i niech ktoś powie, że Matka Natura nie ma artystycznej wyobraźni:-) toż to sztuka współczesna, abstrakcja powiedziałabym, wyraźnie odcięte kolory, kontrasty, geometryczne wzory w ubarwieniu maskonurów:-) czyli, że na te ptaki trzeba czatować pod wieczór, kiedy zlatują na nocleg; ciężka praca ten modeling, w różnych warunkach; coś z podobnej sesji: nad Wiarem natknęłam się kiedyś na parę młodych, brodzili po wodzie, przystawali na kamieniach, potem fotografka kazała Jej zawisnąć na Jego ramieniu tuż nad wodą, wyobraźnia podpowiedziała mi: a gdyby tak chlapnęła z tego ramienia prosto do wody ... ojoj! nie chciałabym być w skórze młodego żonkosia:-)
    Skalne mosty, ciosy powulkaniczne jak Organy Wielisławskie u nas, wyłaniające się z piasku, tworzą niesamowity klimat, do tego lodowiec, kawałki lodowca o niespotykanej barwie, ale mają tam dużo lodu do drinków, i to z wód, które pewnie pamiętają dinozaury; przecudna kraina; pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Islandia rzeczywiście wygląda jak dzieło natchnionego artysty! :)

      Usuń
  4. Pięknie tam!
    "Nie ma przypadków, są tylko znaki" a to już trzeci dziś post o Islandii który czytam a każdy spod innej klawiatury wyszedł... Czyżby wróżba?

    OdpowiedzUsuń