sobota, 30 maja 2020

Dolomity 2019 cz.1


Odkąd dzieci podrosły i przestaliśmy jeździć co roku do Bukowca w Bieszczadach rzadko mi się zdarza, żebym podczas wakacji jeździła w to samo miejsce po kilka razy. Dlaczego więc po raz trzeci zdecydowałam się jechać w Dolomity? 
Najbardziej  dzięki ludziom, z którymi tam spędzam czas i ogólnej atmosferze tych wyjazdów.
Serdeczność, otwartość, poczucie humoru całego towarzystwa to największa wartość! A to wszystko w otoczeniu przepięknych gór! 


Tak więc znalazłam się w Pescul po raz trzeci, po tradycyjnej, całonocnej podróży. Tego dnia był tylko krótki spacer, bo trzeba było zregenerować siły po długiej podróży. Następnego dnia  czekała nas bowiem pierwsza  ferrata - o bardzo znamiennej nazwie Piz da Lech. Dobrze to wyakcentujcie, hi hi!





Rano wyruszyliśmy najpierw busami, a potem piechotką, choć miała być kolejka linowa - nie działała niestety... Był za to spacer we mgle i spotkanie z owcami.





Na szczęście druga kolejka działała i zaoszczędziła nam kolejnych kilometrów podejścia. 
W końcu stanęliśmy pod ginącą we mgle pionową  ścianą stanowiącą początek ferraty Piz da Lech.
Chwilkę odpoczęliśmy, zjedliśmy drugie śniadanie i zaczęliśmy "stroić się" w stosowny ekwipunek.
Zawsze przed wejściem na ferratę ze względu na problemy z lękiem wysokości odczuwam duży niepokój, łagodzony wprawdzie dzięki uprzęży, ale przecież nie wyeliminowany.
Opisów  przejść innych osób i ich ocenę trudności drogi zazwyczaj nie da się przełożyć na moje własne odczucia i ocenę szlaku. Każdy inaczej odbiera trudności po drodze, w zależności od własnych predyspozycji, doświadczenia, a nawet dnia.
Wiedziałam, że ta ferrata jest opisywana jako nietrudna, a  najtrudniejszym wskazywanym miejscem  miały być dwie dość długie drabiny na pionowej skale. To byłam skłonna zaakceptować, ponieważ drabina to przecież pewne miejsce na nogę i dobry chwyt na rękę. Bardziej boję się miejsc, w których tego brakuje.





Pełna ufności ruszyłam  w górę. Początkowo szło się całkiem fajnie, ferrata nie odbiegała poziomem trudności od tych, które już wcześniej przeszłam. Wkrótce jednak zauważyłam dość istotną dla mnie różnicę. Mianowicie wszystkie dotychczasowe ferraty jakimi szłam prowadziły zakosami, czasem kawałek poziomo, czasem pionowy odcinek trzeba było pokonać.
Ta ferrata przez bardzo długi czas prowadziła pionowo. Do tego w kilku miejscach trzeba było pokonać jednym krokiem dość znaczną różnicę wysokości, co wymagało mocnego podciągnięcia się na rękach.
Co żem się nastresowała! ;)
Całą kolejkę wstrzymałam w niejednym punkcie, jak się okazało, że albo ręce za słabe albo nogi za krótkie i nie wiadomo jak to ugryźć.

Zaczęły się za mną od czasu do czasu tworzyć korki, a to dodatkowo mnie stresowało. Doszło do tego, że gdyby mi kolega nie podstawił swojego ramienia jako dodatkowego stopnia na nogę to chyba tkwilibyśmy w tej ścianie do dziś, hi hi.
Ten moment uwieczniony został przez kogoś znudzonego długim czekaniem, a ja zaznaczyłam to strzałką.





W końcu doszliśmy do miejsca, w którym można było chwilkę odpocząć przed czekającym nas wyzwaniem - przejściem tych słynnych, prawie pionowych drabin. 
Dzięki temu uwieczniłam Anię, która pokonała już pierwszą z nich. Podczas wspinaczki aparat i komórka leżą w plecaku więc swoich zdjęć mam zazwyczaj niewiele z samej ferraty.



W końcu nadeszła pora i na mnie.  Pokonanie samych drabin, tak jak się spodziewałam,  było łatwe fizycznie, ale dość trudne psychicznie, miały one bowiem wysokość kilku pięter.
Mimo wszystko to było i tak proste w stosunku do krótkich, ale trudnych dla mnie pod każdym względem zejść z tych drabin. 
Najważniejsze, że się udało!!! 



Dalsza droga to już tylko przyjemność była! Takie odcinki bardzo lubię!



Wkrótce dotarliśmy do końca ferraty i rozłożyliśmy się na krótki popas, po którym ruszyliśmy na szczyt (2910 m n.p.m.) już zwykłym, trekingowym szlakiem podziwiając urodę Dolomitów wynurzających się coraz częściej zza chmur i mgieł.
Podsumowując - ferrata Piz da Lech nie jest trudna, zdecydowana większość przeszła ją bez większych problemów, ale ja nie chciałabym tam wrócić.
Dla mojej koleżanki, Joli, debiutantki na pierwszej w życiu ferracie było to także mocno stresujące przeżycie, po którym martwiła się, jak zagospodaruje cały pozostały czas naszego wyjazdu, skoro nie czuła się na siłach iść na kolejne "żelazne drogi"?










Po "szczytowaniu" została nam  dłuuuga droga powrotna w doliny, połączona z podziwianiem pięknych widoków, przerywana krótkimi chwilami odpoczynku. Przy zejściu była jeszcze maleńka, bardzo łatwa ferratka, porównywalna z prostymi ubezpieczonymi fragmentami tatrzańskich szlaków, w które nikt się nie wpina, a tylko ręką przytrzymuje.

Schodząc widzieliśmy tę pionową ścianę z drabinami, które pokonywaliśmy na wejściu. Z tej odległości trudno je było wypatrzeć, dopiero po obejrzeniu zdjęcia w pełnej rozdzielczości odnalazłam je i zaznaczyłam czerwonymi liniami.













Jadąc już busem  zatrzymaliśmy się w miejscu z pięknym widokiem na Monte Pelmo (z prawej), u którego stóp jest nasz kemping.



Następnego dnia plany zakładały przejście ferraty Lipella w masywie Tofany. Podjechaliśmy na parking i rozpoczęliśmy podejście do początku ferraty, która rozpoczyna się sztolnią wydrążoną przez wojsko podczas I wojny światowej. Takich sztolni w Dolomitach jest mnóstwo.







Chwilę przed sztolnią zaczyna się ferrata. 
Razem z Jolą cały czas biłyśmy się z myślami, czy iść na ferratę czy nie?... Decyzję jeszcze na chwilę odłożyłyśmy, zdecydowane  wejść do sztolni, bo  Jola jeszcze nigdy w żadnej nie była.





Już to krótkie podejście do sztolni upewniło mnie w przekonaniu, żeby na dziś darować sobie ferratę. Jola też była zdecydowana odpuścić, a jak się okazało - dołączyła do nas także Weronika.
Postanowiłyśmy wyjść na spotkanie "ferratowcom" idąc sobie niespiesznie do schroniska Giussani szlakiem trekingowym.
Po wyjściu ze sztolni zaczęłyśmy od krótkiego popasu u stóp ferraty i obserwowania pary Czechów wybierających się na Lipellę. 



Wracając szczytem ogromnego piargu nie czułam się komfortowo... W takich miejscach ciągle wydaje mi się, że zaraz się potknę i potoczę aż na sam dół. Na szczęście ścieżka była dość szeroka i tylko w nielicznych miejscach musiałam się mocno koncentrować.
Cały czas po prawej stronie miałyśmy widok na szczyty Nuvolau i Averau oraz skałki Cinque Torri.
Mam do nich wielki sentyment, bo Nuvolau jest pierwszym dolomickim szczytem, na który weszłam, a Averau to moja pierwsza w życiu ferrata (na której nota bene byłam już 3 razy).
Był czas na podziwianie widoków, dostrzeganie roślinek, a nawet wypatrzenie świstaka.





















Pijąc kawkę w schronisku wypatrzyłyśmy wracających z Lipelli "naszych", z którymi wróciliśmy na parking po drodze moknąć co nieco. 













Wspaniały to był dzień!






Pozostałe zdjęcia z tych dni






    


12 komentarzy:

  1. Ale widoki...przepiekne! drugi dzien jak dla mnie bardziej do zaakceptowania, przepiekny spacer a ten bukiecik wcisniety w skale , zjawiskowy. Lubie takie niespieszne ogladanie swiata. Piekne miejsce!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie ja też wolę takie spokojne włóczęgi, ale te ferraty mają jednak jakiś magnes.
      Bardzo je lubię, jeśli są łatwe i nie wymagają "akrobacji", a jedynie wzmacniają poczucie bezpieczeństwa na niektórych szlakach.
      Natomiast wędrówka połoninami, z rozległymi widokami, z popasem w trawie, a nawet z espresso świeżo parzonym ( https://jolaryd.blogspot.com/2020/05/wysokie-w-beskidzie-niskim-10052020.html ) nie ma sobie równych!

      Usuń
  2. No! daj Panie Boże, jaka trasa ... a raczej: chroń mnie, Panie Boże przed takimi trasami:-) :-)
    Dla mnie to pozostałoby nieśpieszne podziwianie roślinek, bo po powiększeniu zdjęć widziałam, jakie są niezwykłe, ale te wspinaczki ... zaparłoby mnie na tej ścianie i kto by mnie zdjął, zesztywniałą z przerażenia?
    Przecudne widoki, surowe, pierwotne, groźne, podziwiam Jolu, Twoją odwagę, znając i lęk przed wysokością; pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mówię o sobie, że ja jestem górskim włóczęgą, a nie zdobywcą.
      A jednak ten zdobywca czasami dojdzie na chwilkę do głosu ;)
      Ta trasa nie była dla mnie dobra, ale nigdy nie wiemy, jak będzie, dopóki tam się nie znajdziemy.
      Wiele ferrat jest łatwych i takie lubię.
      Jednak włóczęga jest w mojej naturze...
      Pozdrawiam Mario :)

      Usuń
  3. Fantastyczna wyprawa, szacunek dla autorki:) Weźcie mnie kiedyś ze sobą na podobną wyprawę :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miał być wyjazd także w tym roku, ale "nasi" Włosi stwierdzili, że nie podołają tym wymogom sanitarnym, które mają obowiązywać i nie przygotują kempingu w tym roku. Tak więc sprawa się rypła! ;)
      Odezwij się w przyszłym roku na wiosnę, to może coś z tego będzie. Ze swoją słabą pamięcią nie mogę gwarantować, że będę pamiętać.

      Chyba, że piszesz nie całkiem na serio... ;)

      Usuń
  4. Ależ najbardziej serio:) Nie znam nikogo w swoim otoczeniu, kto by się podjął takiego wyjazdu bez wygód, busem i na kempingu i z planem intensywnego chodzenia i wspinania się po górach, a ja o tym marzę:) Przypomnę się za rok, dziękuję:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W jakim rejonie mieszkasz Piranio, jeśli można wiedzieć?

      Usuń
  5. Wspaniała wyprawa. Piękne zdjęcia i góry.
    Jednak mam wątpliwości, czy sama zdecydowałabym się na taka wyprawę; wiek już nie ten :)
    Serdecznie pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki Haniu. Co do wieku... jakie on ma znaczenie, jeśli sprawna jesteś i masz ochotę?!
      Nie wiem, jaki jest Twój, ale mój jest emerycki :)
      Pozdrawiam i zachęcam!

      Usuń
  6. Piękne widoki. Muszę się kiedyś w te góry wybrać!

    OdpowiedzUsuń