piątek, 11 listopada 2016

Kamczatka - prazdnik w Esso




Wstajemy wcześnie, bo dziś planujemy dojść wysoko w góry. Wokół basenu jeszcze  pustki, ale my przy śniadaniu mamy gościa - złodzieja butów :)



Idziemy przez wieś, wszędzie pustki, straganiarze na malutkim ryneczku dopiero rozkładają swój towar - dominują artykuły w ulubionych tutaj kolorach maskujących - w końcu każdy mieszkaniec ma jakieś powiązania z wojskiem.
Mamy ze sobą jedyną dostępną tutaj mapkę poglądową okolicy - kilka kresek pobliskich szlaków, bez czasów, kilometrażu, nazw mijanych punktów. Ale skoro wczoraj były takie wyraźne, porządne oznaczenia szlaków to damy radę!

Tym razem dokładniej zabezpieczamy się przed robactwem!  "Kapelusze pszczelarzy" zakupione jeszcze w Polsce, za radą osób, które były na Kamczatce wcześniej, okazały się lepsze niż się spodziewałam. Sądziłam, że będzie w nich duszno, ale nie było. Włożyliśmy bawełniane koszule z długimi rękawami. Kupiliśmy też (także za radą bardziej doświadczonych) lokalny, a nie polski środek na te latające potwory, który okazał się bardzo skuteczny i po opyleniu się nim z mściwą satysfakcją obserwowaliśmy, jak te hieny już, już chciały usiąść nam na ręce, ukąsić, a zaraz gwałtownie odlatywały! :)
Na obserwowanym wcześniej stoku znaleźliśmy stare narty to trochę poszusowaliśmy ;)

Okazało się, że tu  szlak  nie jest wcale oznaczony i po pierwszych szlakowskazach jeszcze na dole cały czas szliśmy ścieżką  na czuja. Całkiem niepotrzebnie weszliśmy na górkę ze stokiem, bo gdy zdobyliśmy szczyt,  ścieżka  znów sprowadziła nas nad rzekę. Tyle czasu i sił "poszło w gwizdek" :/ Jeszcze do tego ślady niedźwiedzi mijaliśmy!
Idąc wzdłuż rzeki znów spotkaliśmy szlakowskazy, ale tej nazwy, której się spodziewaliśmy na nich nie było. Jednak wybraliśmy jedną z dróg, bo wszystko inne nam się zgadzało. Tym razem wydawało się, że idziemy dobrze.
Doszliśmy do wiaty - tym razem niebieskiej - na której napis głosił, że jesteśmy na Lewej Górze (Левая). Ale taka na naszej mapce nie była zaznaczona :(
Usiedliśmy posilić się po długiej wędrówce.
Ścieżka prowadziła dalej, mieliśmy jeszcze czas - idziemy!
Po tym płaskowyżu po prawej szwendaliśmy się 2 dni wcześniej.
Zobaczyliśmy przed sobą piękną dolinę, w którą nasza ścieżka, od Lewej Górki słabo już zarysowana, zaczęła nas sprowadzać. My spodziewaliśmy się naszego celu bardziej po prawej stronie... Coraz większe wątpliwości zaczęły nas ogarniać...
W końcu usiedliśmy na zboczu i podziwialiśmy świat przed nami, a po nasyceniu się widokami postanowiliśmy zawrócić. Żal..., ale gdybyśmy chociaż wiedzieli, czy to nasz szlak... czy to w ogóle szlak, czy dojdziemy nim do białego domku? Ani jednego oznaczenia nie było!

Pięć minut przed zamknięciem zdążyliśmy dojść do informacji turystycznej, żeby dowiedzieć się, czy dobrze szliśmy. Okazało się, że tak! I podobno zostało nam jeszcze ok 1,5 godziny do tego pastersko-turystycznego domku.
Wycieczka, choć bez kropki nad i, była i tak wspaniała i dość męcząca więc poszliśmy do sklepu po nagrody w postaci lodów o nazwie, która zdeterminowała wybór i piwa z kranu w rodzinnym opakowaniu :D

Gdy wróciliśmy na swoje podwórko zobaczyliśmy, że obok stałej miejscowej atrakcji w postaci uroczej fontanny, przy której letnicy często robili sobie zdjęcia, wyrosła nam druga atrakcja, która całkowicie przyćmiła swą wielkością i urodą nasz maleńki, szary domek :)

Mieliśmy też na podwórku jurtę, która obudziła Kuby mongolskie wspomnienia. Nawet myśleliśmy na początku, czy jej nie wynająć na nocleg, ale to w środku była rupieciarnia :(
 

Potem trochę strawy i piwo porządnie schłodzone w źródełku, sączone przy basenie... no wczasy pełną gębą!
Przy basenie wielu ludzi spotykamy codziennie, ale nie ma w nich dążenia do kontaktów. Tylko z  jedną parą letników (jak nam się wydaje) wymieniamy się serdecznymi uśmiechami, często spotykając się w różnych miejscach.




Poranek zaczęliśmy sporym praniem, bo warunki ku temu mieliśmy doskonałe. Obok płynął strumyk źródlanej (czyli lodowatej) wody, do którego wypływał w tym miejscu rurą nadmiar gorącej wody termalnej. Obok była suszarnia - plątanina ciepłych rur związanych z basenem.



Gdy tak się krzątaliśmy po obejściu kobiety przechodzące obok krzyknęły:
- Gdie prazdnik?
- Prazdnik?... - powtórzyłam jak echo, gwałtownie szukając w pamięci, co to chyba znane mi słowo może oznaczać...
Kobiety machnęły ręką i poszły. Po chwili następni mówią:
- Chodtie na prazdnik! - Jeny, nic z tego "ruskiego" nie pamiętam... :/

A gdy za kilka minut nad całą okolicą rozbrzmiewa głośna muzyka - olśnienie! Prazdnik to święto!


Oczywiście, że pójdziemy tam! Podążamy za rozbrzmiewającymi głośno dźwiękami dziwnej muzyki i trafiamy bezbłędnie.

Bardzo lubię takie wykorzystanie dostępnego materiału, a nie jak na Zachodzie - odpady produkowane tonami, a wszystko musi być lśniące, gładkie i kosztować... że niby - "a co! stać mnie, nie będę dziadował"!



Ależ prezent dostaliśmy od losu! To było święto Ewenków zamieszkujących te tereny i z tej okazji pokazy ich zwyczajów, tańców, zajęć. Inni płacą grube pieniądze za przygotowany pod turystów pokaz, a my tak ot! dostajemy taką dawkę lokalnej kultury w gratisie!
To była rewelacja!
Najpierw  występy grup wokalnych i tanecznych. Widać, że starsze pokolenie kultywuje tradycje, młodziutkie dziewczyny wolą nowoczesność. Miejmy nadzieję, że dorosną i docenią swoją tożsamość.
Nagrywaliśmy z Kubą niektóre występy, ale mi się kamerka rozładowała bardzo szybko, więcej nagrał Kuba i u niego będziecie mogli zobaczyć, gdy zacznie pisać swoją relację (Plecak Wspomnień),  z jak ogromnym wdziękiem poruszały się te otyłe panie!
Ja nagrałam tylko pieśń do słońca Ewenki.





Po występach (niestety, przyszliśmy w ich połowie) zaproszono widzów do wspólnego tańca w rytm tradycyjnych dźwięków. Mnie nie trzeba długo prosić! ;)


(znów przewijają się ci mili, zawsze uśmiechnięci Państwo - to ta para po lewej. Odegrają jeszcze dla nas ważną rolę!)
Dookoła, jak to w takich razach bywa  - stragany z rękodziełem na sprzedaż, ucha sprzedawana z wielkich kotłów i atrakcje całkiem współczesne - balony, malowanie twarzy, przejażdżki na koniu i wiele innych.

Po występach zaczęły się zawody. Sztafeta biegów, czy przeciąganie drążka to nic nadzwyczajnego, ale próba złapania jelenia z użyciem lasso to już coś! Miałam w tych zawodach zdecydowanego faworyta - takiej determinacji na obliczu nie miał żaden zawodnik! Prawdziwy wojownik!
Niestety - wszystkie trzy próby spalił! Rodzina będzie głodowała ;) :)

Przy okazji poczyniłam wiele obserwacji obyczajowych... Bo człowiek wyjechał na drugi koniec świata... tam to na pewno jest całkiem inaczej! A patrząc na tych ludzi, na ich zachowania, miny, nawet stroje - z wyjątkiem rysów, wszytko jak u nas! Matki troskliwie opiekują się dziećmi, chłopaki dokazują, dziewczyny w modnych rurkach i koszulach w kratę... Może tylko znacznie więcej od nas palą! Chyba wszyscy tam palą!
Ta dziewczynka... czym różni się od naszych nastolatek?

Tak wiele interesujących sytuacji tam uchwyciłam, że poświęciłam Ewenkom osobną galerię tu - Prazdnik


Gdy tak sobie świętowaliśmy z Ewenkami - szczęśliwi czasu nie liczą! - nagle przyszła pełna niepokoju refleksja... co to dziś mamy??! Sobotę! Bankomat może być zamknięty razem z bankiem! A my mamy za mało gotówki na bilety. A przecież jutro musimy wrócić do Pietropawłowska! W poniedziałek ruszamy na nasz trekking!
Biegniemy do banku - potwierdzają się nasze obawy. Idziemy do kasy biletowej - nie można płacić kartą (w sklepach można było).
Liczymy dokładnie naszą gotówkę - za mało... Co robić... co robić?...
W końcu wymyślamy, że kupujemy bilety do Milkova. Na to nas stać.
A tam mamy dwie opcje. To spora miejscowość - może tam będzie dostępny bankomat?... Autobus stoi tam godzinę, zdążymy obejść całą osadę. A jeśli nie, to pozostaje nam autostop! W stronę stolicy zawsze będzie łatwiej, szczególnie, że na tym odcinku, większa część drogi to asfalt.
Tak też zrobiliśmy.
Wracając, w sklepie "Zorza" zrobiliśmy zakupy, wśród których była kapusta morska. Obiad z nią bardzo nam smakował.

Wieczorem wróciliśmy zobaczyć jak przebiega prazdnik, były jakieś anemiczne tańce garstki dziewczyn - niby dyskoteka. Nic interesującego dla nas. My chcieliśmy zobaczyć jak zapłonie ogromna konstrukcja przygotowana na ognisko.  Spodziewaliśmy się jakichś obrzędów z tym związanych. Dowiedzieliśmy się, że nastąpi to o północy. Wróciliśmy więc czas oczekiwania umilić kąpielą.





A gdy pół godziny przed północą weszliśmy na plac zobaczyliśmy tylko dogasające szczapy... :(  Oszukali nas ;-) :-)



Rano szybciutko pakujemy swój dobytek i przed 7.00 stawiamy się na autobus. 
Obok niego widzimy znów tę uśmiechającą się do nas  parę! Zachęceni ich sympatyczną reakcją pytamy (po angielsku - najpierw upewniając się, czy znają ten język) czy coś wiedzą o istnieniu bankomatów w Milkovie? Odpowiadają, że nie, bo są tylko zagranicznymi turystami. "A dlaczego pytacie, macie jakiś problem?" Tłumaczymy o co chodzi, a oni natychmiast wyciągają portfel i dają nam 5000 rubli (ok. 300 zł)! Nam brakuje tylko ok. 50 zł, ale oni nie mają drobniej. Ludzie są niesamowici! Zaskoczeni dziękujemy serdecznie i dokupujemy bilet do stacji końcowej.
A ci od dawna  wyróżniający się uśmiechem ludzie okazali się Czechami! Następnego dnia wracali już do Moskwy. Porozmawialiśmy chwilę o wzajemnych kamczackich doświadczeniach i rozpoczęliśmy powrót do Pietropawłowska.


 Ten przystanek na siusiu był szczególny - kabiny były dwuosobowe. Niespecjalnie lubię towarzystwo w takim miejscu więc przetrzymałam wszystkie panie, żeby mieć chwilę intymności, ale nic z tego - gdy tylko weszłam nie wiem skąd - natychmiast pojawiło się towarzystwo... Dałam radę :-D

W Milkovie bankomat znajdował się w sklepie, który był otwarty, więc zaopatrzeni w gotówkę rozliczyliśmy się z przemiłymi Czechami i ok. 16.30 dojechaliśmy do stolicy, a tam taka sama "dupówa" jaką zostawiliśmy tutaj kilka dni wcześniej!


Ale prognozy są dobre! Jutro ruszamy w góry! Rozpiera nas radość!
Przyjeżdża po nas Alex i jedziemy do domu. Z okna spoglądam na podwórko i rzucają mi się w oczy dwie rzeczy - to, że niemal wszystkie auta są białe i te straszne dziury w asfalcie!
Samochody mieszkańców Kamczatki w 90 % pochodzą z Japonii. Najtańsze są oczywiście białe. 
Ale w Japonii ruch jest lewostronny więc kierownice są z prawej strony! A na Kamczatce jeździ się po prawej stronie drogi więc 90 % kierowców ma znacznie utrudniony manewr wyprzedzania i skręcania w lewo! 

A Alex ma dla nas nowe informacje... nie brzmią dobrze...
Czy aby nasz wymarzony trekking dojdzie do skutku?... cdn. 

Wszystkie zdjęcia z Esso, z trzech ostatnich odcinków są tu: Esso

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz