poniedziałek, 28 grudnia 2015

Trudny powrót - awarie

 

Tak jak pisałam w poprzednim odcinku Bożenka skręciła nogę. Noga bardzo spuchła, zsiniała i bolała.
Nieunikniona stała się wizyta u lekarza. Bożena wszystkie formalności załatwiła telefonicznie z pomocą przedstawiciela firmy ubezpieczeniowej, nam pozostało stawić się u lekarza w Bodo.


Po dopłynięciu odszukałyśmy przychodnię, dość szybko Bożenę przebadała pani doktor, która jednak, niepewna uszkodzeń, skierowała Bożenę do szpitala na RTG. Podjechałyśmy do niego ok. 2 km, zgłosiły do okienka, w którym powiedziano nam „proszę czekać”. Po pół godzinie nabrałyśmy przekonania, że czas oczekiwania będzie jeszcze długi. Zostawiłam więc Bożenę na poczekalni i wraz z Danielą, czekającą na nas w przyczepie na szpitalnym parkingu, pojechałam szukać kempingu w Bodo, którego współrzędne znalazłyśmy w necie.

Okazało się, że jest to plac przy stacji benzynowej. Ustawiłam przyczepę i weszłam do budynku dopełnić formalności.



Gdy energicznym krokiem wychodziłam na zewnątrz pośliznęłam się na metalowej kratce znajdującej się przed wejściem i po wykonaniu efektownego piruetu, upadając, uderzyłam szyją w metalowy pręt stojaka na gazety znajdującego się obok drzwi.



Tankujący w pobliżu taksówkarz zapytał, czy potrzebuję pomocy... odpowiedziałam, że nie... po czym ocknęłam się, gdy grupa mężczyzn kładła mnie na ławce w barze znajdującym się w budynku stacji. Okazało się, że na kilka minut straciłam przytomność! Pierwszy raz w życiu (nie licząc omdlenia podczas I Komunii Św. 40 lat temu)!

Spokojnie posiedziałam z podniesionymi nogami, napiłam się wody i doszłam do siebie. Nie odczuwałam żadnych skutków tego incydentu więc po ok. pół godz. pojechałam z Danielą do Bożeny do szpitala. Okazało się, że nadal czeka.

Wykorzystując ten czas opowiedziałam jednemu z lekarzy co się wydarzyło przed chwilą i poprosiłam go o przebadanie mnie. Początkowo odsyłał mnie do przychodni, zgodnie z procedurami, ale w końcu sprawdził podstawowe odruchy, zaświecił latarką w oczy sprawdzając reakcję na światło i stwierdził, że jeśli do rana nie pojawią się nudności, ból głowy lub inne objawy wstrząśnienia mózgu, powinno być dobrze i mogę prowadzić bezpiecznie.
Boję się myśleć, jak ten incydent mógłby się skończyć, gdybym uderzyła inną częścią szyi, np. przodem lub tyłem... Mocno to wszystko przeżyłam...

W końcu i Bożenę przebadano dokładnie, nie stwierdzono złamania, obandażowano nogę, i zalecono jej oszczędzanie więc Bożena zakupiła kule i wreszcie ok. 23.00 pojechałyśmy do przyczepy.

Rano pospałyśmy trochę dłużej zakładając długą jazdę do wieczora. Zjadłyśmy śniadanie i zanim się w deszczu spakowałyśmy zrobiło się południe.

Norwegia żegnała nas swoim, doskonale nam znanym ponurym, deszczowym obliczem.



Żeby znaleźć się w nizinnej, szwedzkiej części Półwyspu Skandynawskiego trzeba było jeszcze pokonać ostatnie góry. Powoli, na dwójce, a chwilami nawet na jedynce, przetoczyłyśmy się przez nie, ale „przemęczone” sprzęgło zaczęło śmierdzieć więc po konsultacjach z moim mechanikiem dałam mu odpocząć i zrobiłam przerwę, którą wykorzystałyśmy na ugotowanie obiadu.

W końcu przekroczyłyśmy granicę i już bez problemów jechałyśmy dalej (droga nr 77 w Norwegii w Szwecji nosi nr 95)

 

(zdjęcie podczas jazdy z samochodu)

Minęłyśmy kemping na kole podbiegunowym w Szwecji – sprawiał wrażenie wymarłego...



Spotkałyśmy wreszcie wypatrywane bezskutecznie przez te wszystkie tygodnie łosie, a właściwie klępy



i wiele reniferów.



W końcu po zachodzie słońca znalazłyśmy sobie miejsce noclegowe w małym, ładnym miasteczku koło kościoła.





Zdjęcie kościoła zrobione zostało o poranku, który – jak widać – wstał piękny i nastroił nas bardzo optymistycznie. Wyruszyłyśmy więc w dalszą drogę szacując, czy uda nam się dojechać dziś w pobliże Sztokholmu, czy nie...

Wkrótce za tym ślicznym miasteczkiem wjechałyśmy na 18-kilometrowy odcinek remontowanej drogi wysypanej ostrym tłuczniem. Po przejechaniu ok. 3 km coś strzeliło. Gdy zdjęłam nogę z gazu, żeby powoli zatrzymać zestaw, strzeliło coś ponownie.
To co zobaczyłyśmy po wyjściu z samochodu podłamało nas mocno! W obu tylnych kołach były kapcie! Mam oczywiście dojazdówkę, ale jedną!







Cóż było robić?... Zadzwoniłam do ubezpieczyciela i trzeba było poczekać na lawetę. Oczekiwanie trwało 3 godziny, bo laweciarz jechał do nas 100 km.

I gdybym była facetem, być może potrafiłabym przewidzieć następne wypadki i im zapobiec, ale ja prosta baba jestem i związki przyczynowo-skutkowe w sprawach samochodowych widzę ewentualnie po, ale nie przed zdarzeniem... :/

Otóż laweciarz przyjechał, odpiął przyczepę i chciał wjechać na lawetę moim samochodem. Ale pod takim dużym kątem ciężko było wjechać – moje sprzęgło nie dawało rady. I tu powinnam natychmiast interweniować, żeby facet użył wciągarki! Ale on nie niepokojony przeze mnie dał ostro „po garach”, zawył jak wilk do księżyca i wjechał na lawetę.
Następnie podpiął przyczepę i takim zestawem pojechaliśmy 15 km do Arvidsjaur.



Tu musiałam zakupić 2 nowe opony, ponieważ w warsztacie powiedzieli mi, że nie da się jednej z nich naprawić, a i tak obie są łyse i do wymiany. Strasznie mnie to zdziwiło, bo przecież to były nowe opony! Kupione na wiosnę. I te z przodu, kupione w tym samym czasie wyglądały znacznie lepiej. No ale podobno przyczepa, obciążenie i niełatwe norweskie drogi mogły tak zadziałać na te tylne.

Ok! Kupiłam założyli je więc możemy jechać dalej. Tyle, że … nie możemy! Próbuję raz, drugi, trzeci i nic! Nie ruszam z miejsca.
Wciąż miałam nadzieję, że gdy odepnę przyczepę będę mogła jechać dalej – tak przecież mieliśmy kiedyś w skodzie. Nic z tego jednak... Samochód ani drgnął... Laweciarz spalił mi sprzęgło całkowicie!

Wyobrażacie sobie nasz stan ducha?! Przecież dziś miałyśmy być prawie w Sztokholmie! A tu czeka nas poważna naprawa. Każda godzina oczekiwania jest trudna, a co dopiero dzień, dwa...

W tym wszystkim znajdujemy pocieszenie – dobrze, że jesteśmy w warsztacie!
Idziemy do właściciela z prośbą o naprawę, a on nam na to – ok, dobrze, zajmę się tym poniedziałek, dziś już kończymy pracę!
Jest 16.45 w piątek, o 17.00 zamykają!

Proszę, żeby chociaż spojrzał na usterkę i zamówił części, ale odmawia, twierdząc, że o tej porze już nigdzie nie pracują i niczego nie zmieni złożenie zamówienia w poniedziałkowy poranek.

Przetransportował nasz zestaw na trawnik przed swoim warsztatem, zamknął zakład i odjechał.



Wkrótce potem na niebie widzimy tęczę i stwierdzamy, że to na pewno dobry znak i wszystko będzie lepiej niż nam się teraz wydaje.



Z tą nadzieją idziemy spać.

C.d.n.

2 komentarze: