piątek, 11 marca 2016

Gran Canaria - Agaete zwane Agatą

W nocy czuję, że gardło mi płonie (wyłazi poprzedni dzień, niemal cały spędzony na bosaka), wstaję mocno osłabiona. Góry więc muszą jeszcze poczekać. Postanawiamy pojechać na zachód wyspy do miasteczka Agaete, a po drodze jest tam kilka ciekawych miejsc opisanych w przewodnikach.





Jedziemy jakiś czas autostradą, a moi pasażerowie bez przerwy „ochują” i achują” Moje możliwości docenienia urody otoczenia ograniczone więc w pewnym momencie, gdy zauważam jakiś zjazd szybko skręcam kierownicę. Po chwili okazuje się, że jest to idealny moment, bo pojawiają się brązowe znaki mówiące o atrakcji turystycznej.



W ten sposób bez poszukiwań i nawet pytań o drogę lądujemy w miejscu, na którym nam wszystkim zależało - Cenobio Valeron. Sądziłam, że tu mieszkali, ale okazało się, że to spichlerz.









Miejsce jest superatrakcyjne, ale widoki są stąd ograniczone. Mieliśmy ochotę na wejście na tę górę, w której jest spichlerz, ale była zbyt stroma i porośnięta ostrymi roślinami. Okazało się jednak, że wejście jest od innej strony, jak dowiedzieliśmy się w informacji turystycznej. Objechaliśmy więc górę i znaleźli parking w wiosce, z którego ruszyliśmy piechotą.

Po drodze podziwialiśmy egzotyczną roślinność.





Było też po drodze mnóstwo opuncji z dojrzałymi, smakowitymi owocami, które na szczęście miały stosunkowo mało wypustek z kolcami.



Opuncja jest pyszna i zdrowa więc natychmiast się na nią rzuciłam.
Jedzenie opuncji jest dość trudne i "ryzykowne", bo maleńkie, niemal niewidoczne kolce podstępnie wbijają się w skórę i trudno je wyjąć, bo są bardzo delikatne i się urywają.
Przeszkoliłam towarzystwo, które miało skosztować ją pierwszy raz, ale nikomu nie udało się wyjść z tej uczty całkowicie bez szwanku

Trudno nam się było oderwać od przysmaku, ale w końcu osiągnęliśmy szczyt, a z niego ujrzeliśmy piękne, rozległe widoki.







Czas na zbiorówkę, uszczuploną o dwie smakoszki, nie mogące się oderwać od opuncji...

Ale jest to też pierwszy symptom czegoś innego... Mocniej ujawni się on w "Agacie"
...zdążyły na powtórkę! :)





Iskanie się przez nas z igiełek trwało jeszcze baaardzo długo!
Były wszędzie. W palcach, brodzie, na wargach, a nawet w języku!



Dojeżdżamy do Agaete, którą dla wygody nazywamy sobie Agata. Ładne miasteczko z górującą nad nim potężną skałą. Byliśmy przekonani, że to Dedo de Dios, czyli Palec Boży.
Jak sprawdzałam przed chwilą, żeby upewnić się o tym do relacji, Palec Boży jest jednak gdzie indziej...
Na szczęście (całkiem przypadkiem!) mam go na innym zdjęciu.











Właśnie tu widać Dedo de Dios – widzicie?



Teraz lepiej :)



Ale nie jest już tak atrakcyjny (tak "palcowy" ;-)) jak jeszcze w 2005 roku, kiedy...wyglądał tak



Idziemy na molo na kawę i słodką chwilę w pięknych okolicznościach.





Bardzo chcemy iść na jakąś wycieczkę i decydujemy się na trasę częściowo widoczną na tym zdjęciu. To wzgórze po prawej i wystający cypel to nasz cel.



Idziemy najpierw wzdłuż oceanu, którego fale malowniczo rozbryzgują się o skały tworząc potężne fontanny (bez punktu odniesienia nie widać ich wielkości :( )



Po drodze znów mijamy opuncje, ale takiej ilości krzewów i bogactwa owoców nigdy jeszcze nie widziałam! Oczywiście nie darujemy..., znów uczta! Tym bardziej, że odmiana jakaś bardzo przyjazna - kolców wyjątkowo mało.





Tu już mocniej widać nasz "szyk rozstawny", który właściwie utrzymywał się podczas całego turnusu, gdy tylko otwierały się drzwi samochodu ;-) ha ha...

... mianowicie zawsze na czele, szybko i do przodu wyrywał Andrzej.
Ciach prach i już był u celu..





Karina i ja zazwyczaj byłyśmy w średniej stawce.
A to opuncje nas skusiły, a to utrwalić trzeba było jakieś miejsce, a to pozachwycać się pięknem otoczenia...





Ania i Agnieszka tradycyjnie zamykały ten pochód, czasem nawet rezygnując z dojścia do celu, gdy inne miejsce wchłonęło je mocniej, zachwyciło, zainteresowało i zatrzymało :-)

Tak właśnie było i tym razem więc „szczytowaliśmy” we troje :)





Nasz cypel do złudzenia przypominał mi ogon wieloryba!
Wąski przesmyk i szeroki wachlarz na końcu.







Wracając skrótem odkrywamy zamieszkałą kiedyś jaskinię, o czym (jak sądzimy) informowała znajdująca się na ścianie kartka.





Kaktusy mają piękne!







Jest niedziela więc po powrocie do Las Palmas idziemy do katedry Św. Anny na mszę.
Bardzo lubię chodzić na msze w obcych językach. Słów nie rozumiem, ale większość elementów mszy jest taka sama, czasem nawet melodie śpiewów i to jest bardzo fajne!



Potem koniecznie chcemy znaleźć jakiś punkt widokowy z któregoś okolicznego wzgórza, bo widok na kartce pocztowej oświetlonego miasta był piękny. Snujemy się wąskimi uliczkami, zaglądamy w różne zaułki, ale znikąd widoków nie ma. W końcu pytam młodego chłopaka, czy może nas pokierować w takie miejsce, a on mówi „ poczekajcie chwilę”... Przekazuje coś kierowcy pobliskiego samochodu i mówi – z dachu mojego domu jest piękna panorama – zapraszam!
Uwielbiam takie przygody!














Na koniec jeszcze z Anią i Kariną idziemy na miasto i trafiamy na fajną promocję w jednej z knajpek. Za 2 euro mamy zestaw - piwo i tapas. Przy okazji dowiadujemy się, że tapas to nie jest konkretna potrawa (jak sądziłyśmy) tylko ogólnie przekąska. Mamy trzy rodzaje tapas do wyboru, każda bierze więc inne i dostajemy lokalne specjały: miseczkę duszonych warzyw przypominających leczo, sałatkę warzywną z tuńczykiem z wbitymi słonymi paluszkami oraz kilka kulek zrazów w kanaryjskim sosie.
Wszystko pyszne :)





A wieczorem aplikuję sobie końską dawkę różnych specyfików, bo jutro już nie ma to tamto – w góry, w góry miły bracie!!!

Komplet zdjęć: https://picasaweb.google.com/115132628360511080277/GranCanaria21022016AgaeteZwaneAgata

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz