sobota, 23 maja 2015

W góry, w góry miły bracie, tam przygoda czeka na cie! (parafrazując Wincentego Pola)

Nasze wycieczki początkowo były bardziej „nizinne”, można powiedzieć, że bardziej wczasowych snujów przypominaliśmy 
Nad Zalewem  

 



W Zawozie
W drodze do Chrewtu
W Polańczyku
W drodze do Baligrodu
W muzeum w Jabłonkach


Dopiero wraz ze wzrostem naszych dzieci wzrastała nasza górska świadomość i apetyt na wysokie szczytowania


Tak „na poważnie” zaczęliśmy chodzić po Bieszczadach w roku 1996. Kuba miał 6,5 roku, Agatka 9 lat. W kolejnych 2 latach intensywność „bieszczadowania” jeszcze wzrosła, a chyba w 1998 osiągnęła maksymalną intensywność. Całe wakacje w latach 1996-1998 przesiedzieliśmy w Bukowcu co kilka dni wypuszczając się gdzieś w teren.

Przez te wszystkie lata naszym podstawowym obuwiem górskim były wszelkiego typu „adidasy” (z bazaru najczęściej), a nierzadko trampki lub tenisówki. Dzieci rosły, nie było szans na kupowanie droższego obuwia co roku.
W żadnym wypadku nie uważam, że dla kogoś byliśmy zagrożeniem , albo że wykazaliśmy się rażącym brakiem rozsądku!
Jak czytam tych wszystkich oburzonych, że nad Morskim Okiem, na Łysicy, Na Wielkiej Raczy widzieli tych bezmyślnych turystów, tą głupią stonkę w adidasach, pantoflach, sandałach itp. to naprawdę podziwiam skuteczność specjalistów od marketingu! Bo to są szlaki dostępne w takim obuwiu (w normalnych warunkach).

Ważną częścią każdej wycieczki było przygotowanie do niej. Po śniadaniu padało hasło – pakujemy plecaki! Każdy oczywiście miał swój – nikt nie chciał być „dzieciakiem”

Dzieci wiedziały, że w plecaku ma być:
długi rękaw (zawsze tak się mówiło)
długie spodnie (albo krótki rękaw, krótkie spodnie, gdy długie były na sobie)
czapka/chustka/kapelusik lub tp.
trochę picia, kanapka.

Peleryny, jedzenie, mapy, i in. ciężkie rzeczy zabierali rodzice (często też te spodnie i „rękawy”)
I koniecznie nagrodę – smakołyk, który można było zjeść tylko po dotarciu do celu!

Pakujemy plecaki!

Z tym pakowaniem związana jest jedna śmieszna wycieczka ze znajomymi. Pierwszy raz postanowili wybrać się z nami. Na Tarnicę.
Po śniadaniu u nas pada hasło: pakujemy plecaki.
Znajomi słyszeli i też rzucili ten tekst swoim dzieciom.

W połowie szlaku stajemy na popas. Okazało się, że dzieci znajomych mają w swoich plecakach:
Ulubioną bajkę, blok do malowania, kredki, kasety z piosenkami itp.
Na całą rodzinę mieli 2 kanapki i butelkę wody :D (dorośli też nie byli zbyt doświadczeni
Oczywiście nikt nie umarł z głodu lub pragnienia, ale cośmy się uśmiali, to nasze!
Na Tarnicę dotarliśmy:



Nie sposób opisać wszystkich naszych wypraw i nie ma takiej potrzeby, wspomnę więc tylko o niektórych.

Płoszenie zwierzyny

Dziś będzie jeszcze zlekceważona przez nas wycieczka do Tworylnego.

Sprawdziliśmy na mapie, że to krótka, łatwa trasa, więc wybraliśmy się (z Jolą i Januszem) na nią dopiero wczesnym popołudniem. Podjechaliśmy do Rajskiego, zostawiliśmy samochód przy moście i poszliśmy drogą wśród pięknie kwitnących wtedy rudbekii.

Doszliśmy do Tworylnego...


...i postanowiliśmy wracać inną drogą, żeby zrobić pętelkę. Okazało się jednak, że żadna droga z naszej mapy nie pokrywa się z rzeczywistością i prawie cały czas szliśmy na wyczucie. Wyczucie nas jednak zawiodło i w końcu nie wiedzieliśmy, gdzie mamy iść? Błąkaliśmy się po lesie, aż nagle patrzymy – jakiś dżipopodobny samochód stoi wśród drzew. Stanęliśmy przy nim oczekując właściciela, nawoływaliśmy go, ale nie było odzewu :( . Robiło się późno, więc po kolejnej naradzie nad mapą, obserwacją słońca, drzew itp. znów podjęliśmy próbę powrotu. Szliśmy wiele godzin, podczas których zapadł zmrok (ok. 20.00 – był sierpień) i na szczęście wzeszedł księżyc, który pięknie oświetlał nam drogę, bo tylko Janusz miał latarkę.
Gdy już słyszeliśmy szczekanie psów i mieliśmy coraz większe przekonanie, że wychodzimy we właściwym miejscu pojawił się za nami samochód! Ten sam, który widzieliśmy w lesie. Stanęliśmy na drodze, nie dając mu przejechać, żeby się chociaż upewnić, czy dobrze idziemy. Okazało się, że to był myśliwy, który widział nas i słyszał doskonale, ale tak go wkurzyliśmy swoją obecnością, bo płoszyliśmy mu zwierzynę, że się nie odezwał. Nie zważając zbytnio na jego fochy wpakowaliśmy się mu do auta i podjechaliśmy ten ostatni kilometr, który nas dzielił od mostu.



Na polu namiotowym byliśmy ok. 22.30. Kuba miał 8, Agatka 11 lat.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz