piątek, 7 grudnia 2018
Green Velo 3, Lipiec 2018 - próżność ukarana.
Tak jak planowałyśmy, dzień zaczęłyśmy od rezerwatu Szumy na Tanwi. Rozważałyśmy, czy ruszyć na szlak rowerami czy piechotą, ale gdy podjechałyśmy na parking już wiedziałyśmy, że z rowerami, przy tej ilości ludzi (była akurat niedziela z piękną pogodą) nie mamy szans.
Oparłyśmy więc rowery o drzewo, spięłyśmy je ze sobą, z sakw wyjęłyśmy to co najcenniejsze i tak z bagażami je zostawiłyśmy ufając, że w takim samym stanie je zastaniemy po powrocie.
Szumy znałam już z wcześniejszego pobytu, ale miejsce jest warte wielokrotnego odwiedzenia. Polecam!
Nazwa pochodzi od szumu wody, która spływa z bardzo licznych tutaj niewielkich progów skalnych przecinających rzekę. Na niewielkim odcinku jest ich tutaj kilkadziesiąt.
Poszłyśmy też zobaczyć największy z tych uskoków - wodospad Jeleń, znajdujący się na dopływie Tanwi o tej samej nazwie, co wodospad.
Po powrocie na parking stwierdziłyśmy z radością nienaruszony stan naszego dobytku i ruszyłyśmy dalej przez lasy, pola i wsie.
Jadąc tymi wsiami widziałyśmy jak wiele owoców, które w tym roku nadzwyczajnie obrodziły, marnuje się porzuconych przez właścicieli.
W Sandomierzu, 3 dni wcześniej, widziałyśmy przebogate w owoce sady wiśniowe, w których nikt owoców nie zbierał.
Na Roztoczu rzucały mi się w oczy szczególnie papierówki uginające się od dojrzałych jabłek, których co najmniej połowa gniła już pod drzewkami. Gdy w dzieciństwie, młodości, bywałam na wsi uwielbiałam papierówki - takie prosto z drzewa! Już żółte, soczyste, słodziutkie, ale jeszcze twarde i kruche. Niebo w gębie! Od tamtego czasu właściwie nigdy nie miałam okazji odnaleźć tego smaku.
Papierówki kupione na targu zazwyczaj zrywane są (dla trwałości) zbyt wcześnie, gdy jeszcze są dość kwaśne i nie tak aromatyczne, a nawet, jeśli były bardziej dojrzałe to zanim trafiły w moje ręce, były już "spróchniałe" - miękkie i mało soczyste.
Wiedziona tymi smakami ze wspomnień, co rusz optowałam za chwilą przerwy na uzupełnienie zapasów w brzuchu i w sakwach. Oj, daaawno z taką przyjemnością nie jadłam tych dawnych, pysznych, ale nietrwałych jabłek!
Piękną aleją starych drzew dojechałyśmy do miejscowości Narol, gdzie próbowałyśmy obejrzeć pałac, ale było to możliwe tylko ze sporej odległości. Zamiast więc do pałacu poszłyśmy do pobliskiej "Pałacowej" na wypasiony obiad. Nawet motylek miał na niego ochotę ;)
Po obiadku popedałowałyśmy dalej, a we wsi Złomy zatrzymałyśmy się na kolejną sesję zdjęciową z symbolem Green Velo. Droga była w przeważającej części asfaltowa, z krótkim odcinkiem gruntowej.
Na początku wszystkie jechałyśmy w kaskach, ale dość szybko dziewczyny stwierdziły, że im w nich za gorąco i najczęściej jechały z gołą głową. One młódki, twarde kości mają to co innego - ja o swoją czachę muszę już dużo bardziej dbać i jechałam prawie zawsze w kasku.
No, ale jechać w kasku to co innego, a do zdjęcia trzeba bardziej zadbać o urodę - kask jej na pewno nie dodaje.
Jak zazwyczaj znów zapomniałam, że mam go na głowie i do "solówek" pozowałam w kasku. Po chwili jednak trafił nam się przygodny fotograf i jak już się ustawiłyśmy do zdjęcia dotarło do mnie, że dziewczyny piękne, a ja znów w tym nocniku! Błyskawicznie więc odpięłam go i szurnęłam za znak, żeby go widać nie było.
Potem jedno zdjęcie, drugie... piąte i dziękujemy panu, wsiadamy na rowery i ruszamy w dalszą drogę.
Chwilę później szlak tutaj skręca w prawo w las, na drogę szutrową. Teren jest pofałdowany więc co chwilę jest trochę podjazdu, trochę zjazdu, na którym nie da się rozwinąć zbyt dużej prędkości, bo droga pełna kamieni, dołków, szyszek.
I gdy tak przejechałyśmy już spory kawałek nagle uświadomiłam sobie wiatr we włosach! Gdzie mój kask?! Oczywiście leży (mam nadzieję!) tam, gdzie go rzuciłam!
Dlaczego akurat teraz! Już wieczór, siły nadwątlone, a do tego ten niemiły, pagórkowaty szuter!
No to dostałam nauczkę - za moją próżność zostałam srodze ukarana, ha ha!
Swoją sakwę i dziewczyny zostawiłam na leśnej polanie, odwróciłam rower i ruszyłam po zgubę.
Na szczęście kask leżał spokojnie tam, gdzie go zostawiłam, a ja miałam tego dnia "przebieg" większy od dziewczyn o 9 km (4,5 x 2) trudnego terenu.
Asia i Wiola czas oczekiwania na mnie umiliły sobie (i mnie po powrocie) "Słodką Chwilą" i suszonymi owocami na dokładkę :)
A potem pedałowałyśmy już żwawo, bo narobiłam opóźnienia, a chciałyśmy dojechać do Horyńca na tamtejszy kemping. Dzień się już kończył i robił to pięknie tego wieczoru!
Na kempingu dowiedziałyśmy się, że możemy spać w swoim namiocie, ale za dokładnie taką samą cenę możemy spać w domu kempingowym. Bardzo tym zaskoczone decydujemy się na domek - 20zł/osoba/noc (zdjęcia robione o poranku).
Po zakwaterowaniu jedziemy zobaczyć Horyniec by night (z wielką nadzieją znalezienia jakiegoś lokalu z piwem, pomimo późnej pory)
Wszystkie cele zostały osiągnięte więc z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku udałyśmy się do łóżek.
Tego dnia przejechałam 64 km.
Zdjęcia
C.d.n.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz