W nocy czuję, że gardło mi płonie (wyłazi
poprzedni dzień, niemal cały spędzony na bosaka), wstaję mocno
osłabiona. Góry więc muszą jeszcze poczekać. Postanawiamy pojechać na
zachód wyspy do miasteczka Agaete, a po drodze jest tam kilka ciekawych
miejsc opisanych w przewodnikach.
Jedziemy jakiś czas autostradą, a moi pasażerowie bez przerwy „ochują” i achują”
Moje możliwości docenienia urody otoczenia są ograniczone więc w
pewnym momencie, gdy zauważam jakiś zjazd szybko skręcam kierownicę. Po
chwili okazuje się, że jest to idealny moment, bo pojawiają się brązowe
znaki mówiące o atrakcji turystycznej.
W ten sposób bez poszukiwań i nawet pytań o drogę lądujemy w
miejscu, na którym nam wszystkim zależało - Cenobio Valeron. Sądziłam,
że tu mieszkali, ale okazało się, że to spichlerz.
Miejsce jest superatrakcyjne, ale widoki są stąd ograniczone.
Mieliśmy ochotę na wejście na tę górę, w której jest spichlerz, ale była
zbyt stroma i porośnięta ostrymi roślinami. Okazało się jednak, że
wejście jest od innej strony, jak dowiedzieliśmy się w informacji
turystycznej. Objechaliśmy więc górę i znaleźli parking w wiosce, z
którego ruszyliśmy piechotą.
Po drodze podziwialiśmy egzotyczną roślinność.
Było też po drodze mnóstwo opuncji z dojrzałymi, smakowitymi
owocami, które na szczęście miały stosunkowo mało wypustek z kolcami.
Opuncja jest pyszna i zdrowa więc natychmiast się na nią rzuciłam.
Jedzenie opuncji jest dość trudne i "ryzykowne", bo maleńkie, niemal
niewidoczne kolce podstępnie wbijają się w skórę i trudno je wyjąć, bo
są bardzo delikatne i się urywają.
Przeszkoliłam towarzystwo, które miało skosztować ją pierwszy raz,
ale nikomu nie udało się wyjść z tej uczty całkowicie bez szwanku
Trudno nam się było oderwać od przysmaku, ale w końcu osiągnęliśmy szczyt, a z niego ujrzeliśmy piękne, rozległe widoki.
Czas na zbiorówkę, uszczuploną o dwie smakoszki, nie mogące się oderwać od opuncji...
Ale jest to też pierwszy symptom czegoś innego... Mocniej ujawni się on w "Agacie"
...zdążyły na powtórkę!
Iskanie się przez nas z igiełek trwało jeszcze baaardzo długo!
Były wszędzie. W palcach, brodzie, na wargach, a nawet w języku!
Dojeżdżamy do Agaete, którą dla wygody nazywamy sobie Agata. Ładne
miasteczko z górującą nad nim potężną skałą. Byliśmy przekonani, że to
Dedo de Dios, czyli Palec Boży.
Jak sprawdzałam przed chwilą, żeby upewnić się o tym do relacji, Palec Boży jest jednak gdzie indziej...
Na szczęście (całkiem przypadkiem!) mam go na innym zdjęciu.
Właśnie tu widać Dedo de Dios – widzicie?
Teraz lepiej
Ale nie jest już tak atrakcyjny (tak "palcowy" ;-)) jak jeszcze w 2005 roku, kiedy...wyglądał tak
Idziemy na molo na kawę i słodką chwilę w pięknych okolicznościach.
Bardzo chcemy iść na jakąś wycieczkę i decydujemy się na trasę
częściowo widoczną na tym zdjęciu. To wzgórze po prawej i wystający
cypel to nasz cel.
Idziemy najpierw wzdłuż oceanu, którego fale malowniczo rozbryzgują
się o skały tworząc potężne fontanny (bez punktu odniesienia nie widać
ich wielkości )
Po drodze znów mijamy opuncje, ale takiej ilości krzewów i bogactwa
owoców nigdy jeszcze nie widziałam! Oczywiście nie darujemy..., znów
uczta! Tym bardziej, że odmiana jakaś bardzo przyjazna - kolców
wyjątkowo mało.
Tu już mocniej widać nasz "szyk rozstawny", który właściwie
utrzymywał się podczas całego turnusu, gdy tylko otwierały się drzwi
samochodu ;-) ha ha...
... mianowicie zawsze na czele, szybko i do przodu wyrywał Andrzej.
Ciach prach i już był u celu..
Karina i ja zazwyczaj byłyśmy w średniej stawce.
A to opuncje nas skusiły, a to utrwalić trzeba było jakieś miejsce, a to pozachwycać się pięknem otoczenia...
Ania i Agnieszka tradycyjnie zamykały ten pochód, czasem nawet
rezygnując z dojścia do celu, gdy inne miejsce wchłonęło je mocniej,
zachwyciło, zainteresowało i zatrzymało :-)
Tak właśnie było i tym razem więc „szczytowaliśmy” we troje
Nasz cypel do złudzenia przypominał mi ogon wieloryba!
Wąski przesmyk i szeroki wachlarz na końcu.
Wracając skrótem odkrywamy zamieszkałą kiedyś jaskinię, o czym (jak sądzimy) informowała znajdująca się na ścianie kartka.
Kaktusy mają piękne!
Jest niedziela więc po powrocie do Las Palmas idziemy do katedry Św. Anny na mszę.
Bardzo lubię chodzić na msze w obcych językach. Słów nie rozumiem,
ale większość elementów mszy jest taka sama, czasem nawet melodie
śpiewów i to jest bardzo fajne!
Potem koniecznie chcemy znaleźć jakiś punkt widokowy z któregoś
okolicznego wzgórza, bo widok na kartce pocztowej oświetlonego miasta
był piękny. Snujemy się wąskimi uliczkami, zaglądamy w różne zaułki, ale
znikąd widoków nie ma. W końcu pytam młodego chłopaka, czy może nas
pokierować w takie miejsce, a on mówi „ poczekajcie chwilę”...
Przekazuje coś kierowcy pobliskiego samochodu i mówi – z dachu mojego
domu jest piękna panorama – zapraszam!
Uwielbiam takie przygody!
Na koniec jeszcze z Anią i Kariną idziemy na miasto i trafiamy na
fajną promocję w jednej z knajpek. Za 2 euro mamy zestaw - piwo i tapas.
Przy okazji dowiadujemy się, że tapas to nie jest konkretna potrawa
(jak sądziłyśmy) tylko ogólnie przekąska. Mamy trzy rodzaje tapas do
wyboru, każda bierze więc inne i dostajemy lokalne specjały: miseczkę
duszonych warzyw przypominających leczo, sałatkę warzywną z tuńczykiem z
wbitymi słonymi paluszkami oraz kilka kulek zrazów w kanaryjskim sosie.
Wszystko pyszne
A wieczorem aplikuję sobie końską dawkę różnych specyfików, bo jutro już nie ma to tamto – w góry, w góry miły bracie!!!
Komplet zdjęć: https://picasaweb.google.com/115132628360511080277/GranCanaria21022016AgaeteZwaneAgata
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz