wtorek, 13 grudnia 2016

Kamczatka - powrót z gór do cywilizacji.

Tak jak planowaliśmy, o świcie wyruszyliśmy wraz z Maszą na łowy. Marzyła nam się niedźwiedzia rodzinka harcująca w strumieniu u naszych stóp.

Niestety, rodzinka zawiodła! Żeby choć jeden... Ale nic z tego... Nie dane nam było :(
Ale nie zawiódł poranek! Był przepiękny. Słoneczny i chłodny wydobył z otoczenia zasnutego oparami gorącej wody nadzwyczajną urodę.

...dolina otulona szalem złocistej mgły...





Niestety, trzeba było w końcu wracać do obozu - byliśmy bez śniadania i niespakowani, a dziś wyruszamy w powrotną drogę do cywilizacji. Mamy do przejścia 40 km i przewodnicy twierdzą, że zajmie nam to dwa dni. Nocować mamy w połowie drogi w małym domku położonym w miejscu zwanym Кордон Семеновский.
Gotujemy więc kaszę, szykujemy plecaki.
Jeszcze wyborna poranna kawa na schodach domku...


 
I ostatnia wizyta w wychodku... Coś Kuba długo nie wraca... ;)  Pakuję więc ostatnie drobiazgi, sprzątam nasz pokój... W końcu Kuba wpada do domku i krzyczy - chodź szybko! Niedźwiedź za domkiem!

Okazało się, że dziś na śniadanie upatrzył sobie jagody rosnące właśnie między naszym domkiem, a najbliższymi kibelkami, odcinając Kubie drogę powrotu. Ale okrężną drogą zdołał się ewakuować i po chwili, już z aparatami, byliśmy na bezpiecznych stanowiskach obserwacyjnych. :) W porannym słońcu prezentował się wyjątkowo ładnie :)





I tak to misiek zrobił nas w konia - my chodziliśmy do niego nad rzekę, a on nas odwiedzał w domu, ha ha.
Usatysfakcjonowani spotkaniem z tym największym w Eurazji drapieżnikiem wyruszyliśmy w drogę powrotną.
Prowadziła ona rozległymi słonecznymi łąkami, bagnem, w którym wszystkim przemokły buty, pomiędzy wielkimi chwastami, które nas kryły (a był wśród nich barszcz kogoś-tam, ale nie Sosnowskiego, z którym kontakt zakończył się dla Jury wizytą u lekarza), wysokimi przełęczami, które musieliśmy zdobyć, korytami wijących się rzek, czasem pokrytych śniegiem.... 
Podsumowując - było pięknie i różnorodnie!


Szliśmy tak cały dzień, co godzinę-dwie zatrzymując się na krótki odpoczynek. Ok. 18.00 Jurij i Natasza znów zarządzili 15 minut przerwy w jakimś "ponurym zakątku Kłapouchego", w pobliżu zrujnowanego, równie ponurego domku. Jurij dał odpocząć nogom zdjąwszy buty, Masza szukała czegoś w plecaku wyjmując pół jego zawartości, my - jak zwykle - przygotowaliśmy sobie małą przekąskę.
Aż tu po 5 minutach przewodnicy oznajmiają niespodziewanie - zostajemy tu na nocleg. 
Pytamy wszyscy - czy to właśnie jest ten Kordon w połowie drogi, do którego mieliśmy dojść? Nie, to jeszcze nie to, ale tu też możemy spać - słyszymy w odpowiedzi. Myślimy... szkoda, bo wolelibyśmy nie zostawiać na ostatni dzień zbyt długiej drogi...
Równie zaskoczeni decyzją jak my, Masza i Jura dopytują jeszcze przewodników o szczegóły...
I wtedy się zaczęło...
Nie zrozumieliśmy, kto co mówił, dość, że Jura strasznie się wkurzył! Przez 10 minut wypowiedział więcej słów niż przez resztę dni, a wszystko bardzo podniesionym głosem. Natasza najpierw mu w tym wtórowała, a w końcu zarzuciła plecak i poszła dalej. Jurij próbował ją zatrzymać ipoczekać na niegotowych do drogi "buntowników", ale nawet się nie obejrzała więc i on z córką i Antonem ruszyli za nią. 
My byliśmy w rozterce... Czy iść za przewodnikami, czy poczekać jednak na Maszę i Jurę, żeby nie szli sami. We czworo raźniej, no i my mamy chociaż racę do odstraszania niedźwiedzi i sygnalizacji położenia...

Zostajemy więc, a potem we czwórkę w 40 minut dochodzimy do przepięknej doliny skąpanej w promieniach niskiego słońca, na której stał nasz uroczy domek. To był właśnie Kordon Siemienowskij.
Byliśmy bardzo wdzięczni Jurze, że dzięki niemu mieliśmy tak piękny wieczór i nocleg w czystej, ślicznej chatce!



Dzień wstał cudny, słoneczny i ciepły. Po śniadaniu ruszyliśmy na ostatni dzień naszego trekkingu.
Około 17.00 doszliśmy do drogi. Stąd miały nas zabrać taksówki do Pietropawłowska. Czekaliśmy na nie dość długo nawiązując kontakty w mieszkańcami osady liczącej zaledwie 5-6 domostw. 

Tak zakończyła się nasza największa kamczacka przygoda. Choć nie zawsze podobały nam się decyzje Jurija i Nataszy jesteśmy im niezwykle wdzięczni, że pozwolili nam iść swoim śladem! Bez nich byłoby to zupełnie niemożliwe. Oczywiście zasługa naszego hosta Alexa jest tu również nie do przecenienia!
Mamy szczęście do wspaniałych ludzi! Dziękujemy...

Trochę martwi nas przedłużające się oczekiwanie, bo nie mamy tu zasięgu i nie możemy podjąć próby załatwienia sobie - rzutem na taśmę, bo został nam jeden, jedyny dzień - wycieczki na wulkan. Ponoć Mutnowski jest w zasięgu jednodniowej wycieczki i jest zdecydowanie wart zobaczenia - tak mówi Masza, która była na nim rok wcześniej. Byłam gotowa skorzystać już z niezbyt tanich propozycji jakiegoś biura turystycznego, żeby tylko spełnić sobie to marzenie.
A Jura (namówiwszy Maszę) chciał koniecznie do Doliny Gejzerów. Ostatecznie Maszy i Jurze się udało, nam niestety nie... Byliśmy w Pietropawłowsku dopiero po 19.00 i pomimo pomocy naszych następnych hostów, nie udało nam się już o tej porze znaleźć wolnego miejsca w jeszcze pracujących biurach... 

Jakoś się te wulkany wciąż wykręcają od kontaktów ze mną... Na Teneryfie pomimo wejścia niemal pod krater nie udało się do niego zajrzeć, tutaj jeden dzień dłużej rozwiązałby problem... 

No cóż - mam nadzieję, że do trzech razy sztuka :)

 
 
 W końcu nasza taksówka przyjechała - kierownica była oczywiście po prawej stronie.Wracamy nią do Pietropawłowska z Maszą i Jurą, po drodze podziwiając wulkany i "zwiedzając" stolicę zza szyb samochodu. Kierowca zawozi nas pod wskazany adres, czyli pod blok naszych następnych gospodarzy z Couchsurfingu - Kseni i Alexa (to musiały być najmodniejsze imiona w tamtym czasie! ;) )

 


A jakie atrakcje zawdzięczamy tym młodym ludziom opowiem już w następnym, ostatnim odcinku kamczackich opowieści :)

Tymczasem zapraszam do obejrzenia wszystkich obrazków z tego odcinka tu. 

2 komentarze:

  1. Ja nie mogę ale bosko!!! Coś wspaniałego. Jak w raju. Czy mnie oczy mylą czy tam na zdjęciu były husky? My mieliśmy dwa cudowne Syberiany Glorie i Amura. Zawsze nam towarzyszyły w naszych górskich wycieczkach po Beskidach. Niestety odeszły, pies ze starości a sunia miała raka. Bardzo nam ich brakuje. Muszę przyznać że blog niesamowity. Będę zaglądać z przyjemnością. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taaa... Cudownie nam tam było... eh!
      A psy to malamuty. Nasza przewodniczka i jej córka są fankami wyścigów psich zaprzęgów na śniegu, a ponoć malamuty są w tym najlepsze.

      Usuń