Wstajemy o poranku i... cóż to?! Teleportowaliśmy się gdzieś? Gdzie nasza cudna, rozległa dolina?
Dookoła szaro, buro i ponuro... Znikły kolory, skurczył się urok miejsca.
Ależ czarodziejską moc ma to nasze słoneczko!
Chmurna aura martwi mnie bardzo - wszak na dziś mamy zaplanowany trekking w pobliskich górach Landmannalaugar, zwanych Tęczowymi ze względu na mnogość ich barw. Bez słońca nie będą tak kolorowe, piękne i intensywne jak na zdjęciach, które widziałam u znajomych. A właśnie dla nich przede wszystkim chciałam dotrzeć na Islandię!
Mieliśmy do przejechania zaledwie dwadzieścia kilka kilometrów, ale to wystarczyło do zmiany pogody - nie na bezchmurną, niestety, ale całkiem przyjemną, a najważniejsze - okraszoną wieloma słonecznymi okresami!
Samochód zostawiliśmy przed brodem, żeby uniknąć "podtopienia", a przy okazji płacenia za parking. Pokonując strumień mostkiem, poszliśmy w stronę pola namiotowego, gdzie zaczynał się nasz szlak. Zwróćcie uwagę na ilość namiotów. O ileż fajniejszy mieliśmy nasz nocleg!
Bród był naprawdę głęboki i zastanawiałam się, jak po jego przekroczeniu wyglądały nogi kierowcy tego quada?
Niezwłocznie ruszyliśmy na szlak. Najpierw trzeba było pokonać ogromne pole zastygłej lawy, które najlepiej i najciekawiej wygląda z góry - pokażę je w dalszej części. Póki co spoglądamy za siebie na kemping i na drogę dojazdową.
Wkrótce dochodzimy do punktu widokowego, skąd zachwycamy się ogromną doliną, pięknie ubarwioną mchami, porostami, trawami, kwiatami i nie wiem, czym jeszcze! A za doliną, na wprost, góry, jak usypane z kolorowego, osuwającego się piasku pokryte na grzbietach różnymi odcieniami zieloności roślinnych.
Po lewej stronie zaś nasz cel - szczyt Brennisteinsalda. Ten to dopiero ma kolory! Dzieci go usypały z barwionego piasku?!
Przepełnia mnie ogromna radość i wdzięczność...
Na skraju doliny, jeszcze w komplecie, zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie po czym Mirek skręcił w stronę pól geotermalnych, a kobitki ruszyły na wprost obrzeżem doliny.
Te góry sprawiają wrażenie usypanych kopek, a dopiero "te malutkie ludziki" pokazują ich wielkość.
Po dojściu do znaku z nazwą "naszego" szczytu rozpoczęłyśmy atak szczytowy ;)
A widoki z góry zapierały dech w piersiach!
Po dojściu na grzbiet Brennisteinsaldi odsłoniły nam się wspaniałe widoki na druga stronę.
Świetnie było stąd widać to ogromne pole lawowe, którym szliśmy na początku (i którym wracaliśmy)!
A Brennisteinsalda z bliska robiła oszałamiające wrażenie!
W końcu dotarłyśmy do pól geotermalnych, do których Mirek doszedł skrótem. Cała okolica znów dymiła i parowała. Nawet ścieżka, którą prowadził szlak!
Czas było w końcu rozpocząć powrót, ale żal było zbyt szybko kończyć wycieczkę poszłyśmy więc okrężną drogą przez kanion strumienia.
Nasza wycieczka dobiegła końca... Trochę żal nam było, że nie mieliśmy dość czasu, żeby wejść jeszcze na tę szarą "hałdę" (Bláhnjúkur) odsłaniającą nieśmiało swoje bogate wnętrze, która stała naprzeciwko Brennisteinsaldy - stamtąd byłby dopiero widok na nią! Ale przecież nie da się zobaczyć wszystkiego, a to, co widziałyśmy budziło nasz zachwyt!
Trasa naszego trekkingu na mapce Hani
Ruszamy! Czekają nas kolejne atrakcje.
Po drodze kilka miejsc no name, które swoją nadzwyczajną urodą zmusiły nas do zatrzymania się.
Natomiast z zaplanowanych miejsc pozostał nam wąwóz Eldgja, który jednak z powodów czasowych "załatwiliśmy" błyskawicznie.
Pozostało nam jeszcze tylko dotarcie na kemping i zasłużony odpoczynek!
Spaliśmy w miejscowości Kirkjubæjarklaustur (jak oni mogli wymyślić takie nazwy??!!) za 3100 ISK (ok. 100 zł) za dwie osoby (2x1400 plus 300 jakiegoś podatku czy opłaty). Kemping bardzo fajny, kuchnia, jadalnia, sanitariaty.
Trasa przejazdu tego dnia z zaznaczonymi atrakcjami autorstwa Hani, oczywiście :)
A tu reszta zdjęć autorstwa mojego ;)
Tekstu dziś niewiele, ale za to zdjęć obfitość! Cóż... bardziej drastycznej selekcji nie byłam w stanie dokonać, więc na dziś wystarczy. Wkrótce znów zaproszę, bo c.d.n.
Jolu, to jakby zwariowany malarz wycisnął na swojej palecie naturalne kolory ziemi i pociągnięciami pędzla malował obrazy:-) geologiczna różnorodność przyprawia o zawrót głowy, w niektórych miejscach zastygła lawa jakby dziecko łopatką nasypało grud ziemi, tylko sylwetki ludzików pokazują skalę tego usypiska; na równinach morza białej wełnianki jakby małe kłębuszki waty; z daleka wyglądają jak Narcyzowa Dolina w Chuście na Ukrainie:-) im więcej błota, piasku i wody dla quada, tym lepiej, widzę czasami jak wracają ubłoceni po czubek głowy, ale z błyskiem szczęścia w oczach; chciałabym, żeby było więcej i więcej ludzi wrażliwych na piękno natury, może uratowalibyśmy choć trochę dla przyszłych pokoleń, na pewno brzmi górnolotnie, ale może jest w tym jakiś sens ... pozdrawiam Cię serdecznie i dziękuję za kolejną porcję niezwykłych doznań:-)
OdpowiedzUsuńZnalazłam tę Narcyzową Dolinę na Twoim blogu< Mario. Pięknie wygląda!
UsuńPiękna cała ta nasza ziemia!
Jolu, w zeszłym tygodniu byliśmy z kolei na Hostovickich Lukach, druga strona naszych Bieszczadów, kwitną kosaćce syberyjskie; to z kolei niebo na ziemi:-) zajrzyj na przedostatni wpis u mnie, może skusi Cię również Vihorlat, ciekawy masyw wulkaniczny; serdeczności ślę.
UsuńTak, o Vihorlacie czytałam u Ciebie już jakiś czas temu... kiedy to wszystko zdążyć?! Szczególnie, że praca tak wchodzi w paradę, hi hi :)
UsuńAch te kolory, takiej zieleni jak tam, to jeszcze nigdy w życiu nie widziałem. :-)
OdpowiedzUsuńTa zieleń jest jakby fluorescencyjna! Magnetyzująca!
UsuńJejuuuuuu za piękne żeby być prawdziwe!!
OdpowiedzUsuńTo samo myślałam patrząc na nie na żywo ;) :D
Usuń