Całą noc padało... Na szczęście namioty dały radę. Spało się nieźle przy muzyce spadających kropel, ale z lękiem oczekiwaliśmy poranka. Na szczęście, choć pochmurny i chłodny, był bezdeszczowy. Zjedliśmy śniadanie i ogólnie się ogarnęliśmy, a w tym czasie namioty wyschły.
Dopiero rano mogliśmy też docenić urodę miejsca, w którym spaliśmy. To była równiutka, niewielka dolinka otoczona niemal dookoła górami. Widzieliśmy ścieżki oznaczonych szlaków i wielu turystów wyruszających na nie. Tęsknym okiem spoglądaliśmy na nich, ale my mieliśmy jednak inne plany na ten dzień.
Sporą atrakcją tego miejsca jest, jak pisałam wcześniej, jaskiniowa jadalnia :)
Po śniadaniu ruszyliśmy w drogę powrotną do Vik, a potem dalej na wschód. Wtedy dopiero widzieliśmy te ogromne, malownicze rozlewiska rzek wokół drogi prowadzącej na kemping.
Na horyzoncie widać było wielki, osamotniony masyw górski przypominający kształtem australijskie Uluru. Postanowiliśmy podjechać pod niego, a na drogowskazie zobaczyliśmy jego "nieprzeczytywalną" nazwę - Hjörleifshöfði.
Kolejne na naszej trasie były dwa słynne wodospady.
Pierwszy z nich Skogafoss o strumieniu wody w kształcie idealnego prostokąta, wysoki na 60 metrów. Bardzo popularny ze względu na to, że w słoneczne dni zawsze można tu podziwiać piękną tęczę, tworzącą się w kroplach rozpylanej wody, a do tego jest łatwo dostępny z drogi nr 1, czyli "obwodnicy" dookoła Islandii.
Tego poranka jednak niebo nie przepuściło dla nas ani jednego promyczka słonecznego i nie miało nam się co rozszczepić na tę piękną paletę barw...
Weszliśmy ścieżką na górę i uderzył mnie kontrast pomiędzy potężną energią wodospadu rozbryzgującego z hukiem wodę tworzącą tumany mgły, a ciszą i całkowitym spokojem panującymi nad nim!
Drugi wodospad - Seljalandsfoss - słynie z tego, że można ścieżką z tyłu wodospadu obejść spadający strumień wody dookoła. Podobała nam się ta atrakcja!
Nacieszyliśmy się wodospadami więc ruszyliśmy dalej, w stronę kempingu Basar.
Była to droga dość ekscytująca, bo obfitowała w liczne przeprawy przez rzeczki i strumienie i to najszersze i najgłębsze ze wszystkich, które przekraczaliśmy na Islandii!
A jeśli dodamy do tego, że nasz samochód, pomimo naprawy w Höfn nadal szwankował i zdarzało mu się zatrzymać znienacka to wyobrażacie sobie, że adrenaliny było niemało!
Nasz dzielny kierowca Mirek zachował jednak zimną krew i przewiózł swoje niewiasty bezpiecznie, nie dopuszczając do sytuacji, w której musiałyby zamoczyć swoje stópki w zimnej wodzie :)
Mistrz kierownicy jednym słowem!
A wypożyczalni zgłosiliśmy, że straciliśmy już zaufanie i cierpliwość i oczekujemy zmiany samochodu na inny. Nasze zastrzeżenia uwzględniono i zamiana miała nastąpić następnego dnia.
Jadąc obserwowaliśmy jak od czasu do czasu chmury rozsuwały się odrobinę i pojawiały się malownicze słoneczne plamy.
Czasami droga i strumień to było jedno!
Oto jak to mniej więcej wyglądało
Po dotarciu na miejsce standardowo rozbiliśmy namioty, zjedli posiłek w fajnej kuchni-jadalni i udało nam się jeszcze, wykorzystując słoneczne przebłyski, udokumentować fotograficznie okolicę, włącznie z pobliskim jęzorem lodowca.
Kemping jest pięknie położony w rozległym krzaczastym zagajniku, jest wiele malutkich polanek, na których można sobie znaleźć kameralną, przytulną miejscówkę. Na całym terenie jest wiele toalet w rozrzuconych po całym terenie więc zawsze jakaś jest blisko. Do tego stosunkowo przestępna (jak na Islandię) cena 1500 ISK (ok. 50 zł) czyni to miejsce naprawdę atrakcyjnym. I wiele szlaków do przejścia w okolicy.
Wady to prysznic płatny oddzielnie, niestety nie pamiętam ile, ale mam zapisane, że drogi (możliwe, że 500 ISK) oraz naprawdę niełatwy dojazd i to możliwy wyłącznie przy niskim stanie wód.
Trasa przejazdu tego dnia
Następnego dnia w planie był trekking po pobliskich górach Goðaland czyli Ziemia Bogów (the "Land of Gods)
Poszliśmy spać ostrząc sobie ząbki na jutrzejszy trekking w pełnym słońcu, jak nam obiecał rozpogodzony pięknie wieczór.
Niestety... jak to bywa w życiu... "obiecanki-cacanki", a dzień wstał pochmurny i szary.
Nie zraziło nas to wcale i zaraz po śniadaniu, w żeńskim składzie, wyruszyłyśmy na szlak z Hani scenariusza.
Plan nie zakładał miejsca, do którego mamy dojść (choć miałyśmy nadzieję na dotarcie do przełęczy), a czas, który możemy poświęcić na wycieczkę. Wiadomo było, o której powinniśmy wyjechać z Basar, żeby dotrzeć na wieczór w miejsce wymiany samochodu.
Dwie pierwsze tabliczki z poniższego zdjęcia wskazują naszą trasę. Oznaczenie szlaku było jasne i czytelne, choć inne niż w naszych górach. Składało się z słupków z pomalowanym określonym kolorem wierzchołkiem. Były też na nich malutkie metalowe tabliczki z cyferkami. Po obserwacjach stwierdziłyśmy, że kolejna liczba pokazuje przejście stu metrów. Było jednak kilka miejsc, które zaburzały naszą koncepcję więc pewne tego nie jesteśmy.
A teraz popatrzcie naszymi oczami na okolicę. Przy rzece białe punkciki to nasz kemping.
Wędrowało się wspaniale w tym otoczeniu tak bardzo różniącym się od naszych gór, ale czas biegł nieubłaganie i wiedziałyśmy, że dobiega końca. Postanowiłyśmy dojść do miejsca, gdzie zobaczyłyśmy jakichś ludzi. Stamtąd na pewno będą rozległe widoki.
Gdy byłyśmy na tym podejściu zaczęło padać. No musiało! Nie mogło poczekać! ;)
Nie był to wielki deszcz, ale kropił równomiernie więc w końcu - mamrocząc i narzekając - włożyłyśmy peleryny.
Ale za to po chwili dziękowałyśmy za ten deszcz gorąco zachwycając się przepiękną tęczą, która rozpościerała się w dolinie!
Doszłyśmy do upatrzonego celu, a nawet odrobinę dalej, do kopczyka usypanego na szczycie wzniesienia. Tam, w porywistym wietrze uwieczniłyśmy fotograficznie swoja obecność i rozpoczęłyśmy powrót.
Na brzegu tego płaskowyżu spotkaliśmy liczna grupę turystów, a przed nami znów pojawiła się tęcza - jeszcze piękniejsza, bo przez chwilę podwójna!
To była piękna rekompensata za tę szarość towarzyszącą nam od rana! Poczułyśmy się nagrodzone i wracałyśmy szczęśliwe.
Dzięki idącym niedaleko nas turystom mamy zdjęcia niczym modelki na wybiegu!
Oto Hani mapka trasy naszej wędrówki
W drodze powrotnej do cywilizacji zatrzymaliśmy się jeszcze przy jednym wodospadzie, którego "cechą szczególną" było ukrywanie się w głębokiej szczelinie.
Po dotarciu do kempingu Reykjamörk Campsite w miasteczku Hveragerði nastąpiła zmiana auta i od tej pory poruszaliśmy się Toyotą, którą widać obok naszych namiotów.
Kemping bardzo miły, 1500 ISK za osobę (ok. 50 zł), prysznic w cenie. Poza tym kuchnia w częściowo osłoniętej wiacie i wifi (jednak dość słabe).
Mapka przejazdu tego dnia autorstwa Hani - jak wszystkie.
Zdjęcia z tej części
c.d.n.
Magia ... niesamowite, surowe, wręcz pierwotne krajobrazy.
OdpowiedzUsuńZostawiam sobie Twoje opisy i zdjęcia z wyprawy na chwilę, kiedy nikt mi nie przeszkadza, a ja mogę delektować się i przewijać, z góry na dół, i odwrotnie, bez końca:-) Dla mnie Islandia to kraina, której być może nie zobaczę na własne oczy, ale dzięki Tobie poznaję ją dokładnie; wielkie dzięki i pozdrawiam serdecznie.
Zwiedziliśmy tylko południe wyspy. Ale dla mnie to i tak radość. Nie da się zobaczyć wszystkiego, wszędzie być... pozdrawiam Mario :)
UsuńNiesamowita jest surowa uroda tych miejsc.
OdpowiedzUsuńZgadzam się, niesamowita i fascynująca! :)
Usuń