niedziela, 23 czerwca 2019

7. Islandia 6-17.08.2018 Reykjadalur, Þingvellir, Kjósahreppur, Glymur.

 

Nie ma to jak się z rana wykąpać!

Toteż dzień postanowiliśmy rozpocząć od kąpieli.
Podjechaliśmy na parking Reykjadalur (Reykjadalur Hot Spring Thermal River), wzięłyśmy niezbędny ekwipunek do plecaków i ruszyłyśmy dziarsko w stronę "wanny". Chętnych do porannych ablucji był cały tłumek, z którym szłyśmy, nie spodziewając się, że cel jest tak daleko -  szłyśmy co najmniej 40 minut, zanim zobaczyłyśmy wreszcie kąpielisko.
Po drodze co rusz mogłyśmy się przekonać, że ziemia pod nami wrze!


























W cieple gorących źródeł ogrzewały się owieczki.







W końcu z Danielą zobaczyłyśmy kąpielisko i Hanię, która dostała takiego speeda, że zniknęła nam z oczu jakiś czas wcześniej i zdążyła się już pokąpać. Oczywiście bez zbędnej zwłoki dołączyłyśmy do niej i rozkoszowałyśmy się przyjemnym ciepłem. Trzeba było jednak uważać, bo w niektórych miejscach trudno było się nawet zanurzyć, nie mówiąc o dłuższym pobycie, tak gorąca była woda.













Wygrzane i pełne energii ruszyłyśmy w drogę powrotną mijając po drodze malowniczą grupę konną.




 Tutaj Hania zilustrowała trasę naszego przejścia.

Następnym naszym celem tego dnia był Park Narodowy Þingvellir (Þ ~ P). To miejsce ważne z dwóch głównych powodów - to tu od  prawie 1100 lat  (od 930 r.)  zbierał się islandzki parlament i ustanawiał obwiązujące prawo. Tak było do końca XVIII wieku.





Po drugie - tu stykają się płyty tektoniczne eurazjatycka i północnoamerykańska. Miejsce jest bardzo malownicze, położone na brzegu największego islandzkiego jeziora Þingvallavatn usianego licznymi wysepkami. Wielu turystów przyjeżdża tu specjalnie, żeby ponurkować w pięknych, szafirowych wodach szczeliny płyt tektonicznych zwanej Silfra, my jednak zadowoliliśmy się penetrowaniem jej części nadziemnej.































Okrężną drogą, odwiedzając malowniczy biały kościółek wróciliśmy do samochodu.















Potem pojechaliśmy już  prosto na kemping Hjalli Kjós w Kjósahreppur, który okazał się zupełnie inny niż odwiedzone przez nas dotychczas.
Sam teren na rozbicie namiotów nie wyróżniał się niczym szczególnym, cała reszta - tak!
Kemping prowadził lokalny farmer, a zarazem pasjonat i kolekcjoner staroci. W swoich budynkach zgromadził mnóstwo eksponatów, które stanowiły wyposażenie bądź dekorację obszernego salonu dla turystów, a także innych pomieszczeń. Tworzyło to nadzwyczajny klimat miejsca!

















Było też wygodne zaplecze kuchenne i sanitarne, a cena nie wyróżniała się od przeciętnej, wynosiła 2000 ISK (ok. 70 zł) i zawierała już wszystko, włącznie z dobrym wifi.





Trasa przejechana przez nas tego dnia wyrysowana w Googlach przez Hanię.




 Zdjęcia z powyższych atrakcji

Cały następny dzień mieliśmy w planie przeznaczyć na niespieszną wycieczkę do najwyższego wodospadu na Islandii. Tak mogłabym napisać jeszcze 12 lat temu. Teraz to jednak nieprawda...
W 2007 roku wodospad Glymur o wysokości 198 metrów został zdetronizowany i aktualnie znajduje się na drugim pod względem wysokości miejscu. Pierwsze zajął odkryty wtedy  Morsárfoss, który mierzy 239 m.

Poranek wstał całkiem miły, a przebłyski słońca dawały nadzieję na ładny dzień.





Po drodze widzieliśmy wesołą twórczość jakiegoś artysty znudzonego monotonią barw kiszonkowej folii na łąkach.
Chociaż na Islandii i tak jest barwniej pod tym względem niż w Polsce - widzieliśmy na przykład bardzo wiele różowych zwojów pomiędzy występującymi najczęściej białymi lub zielonymi.








Po drodze zrobiliśmy sobie przystanek na podziwianie zatoki Hvalfjörður i niewielkiego wodospadu, obok którego widać było ruiny jakichś starych zabudowań.















Parking, z którego rozpoczynaliśmy trekking znajduje się niewiele ponad poziomem morza, a nad wodospad Glymur można się dostać idąc zarówno po prawej jak i po lewej stronie niewielkiej rzeki. My mieliśmy w planie zrobienie kółeczka, a to wiązało się z koniecznością dwukrotnego przejścia  przez rzekę. Hania, przygotowana perfekcyjnie, uprzedziła rano, że będą nam potrzebne buty do wody i ręcznik, bo tu nie ma mostów, ale moja skleroza sięgnęła wyżyn, bo biorąc plecak z samochodu już o tym ekwipunku zapomniałam...
Ruszyliśmy.
Początkowo droga niewiele się wznosi, minęliśmy niewielką jaskinię, przez którą prowadzi szlak i doszliśmy do miejsca, gdzie trzeba przekroczyć rzekę. A tu niespodzianka! Są ułatwienia. I choć nie było to całkiem łatwe szczególnie w pierwszej części, zanim zaczęła się belka, wszystkim udało się przekroczyć rzekę suchą nogą i w pełnym obuwiu.
























Potem już tylko w górę i w górę i w górę, z wielgachną strugą wody po lewej, aż na spokojną równinę z wijącą się rzeką.


















Takich jak my, nielubiących wracać tą samą drogą, skoro można inną, było wielu! 
Większość z nich od razu zdejmowała buty i wchodziła do wody, niektórzy próbowali znaleźć jakieś płycizny, pozwalające przejść w butach, jednak trafiali na 2-3 metry głębszej wody i pozbywali się butów na środku rzeki, ale byli i tacy - jak nasz Mirek - którzy ze szczelnie zaciągniętymi stuptutami, chyżo przeskakując z nogi na nogę, przeszli w butach.
Ja - podobnie jak Hania i Daniela - nie ryzykowałam zalania butów górą, od razu je grzecznie zzułam i z duszą na ramieniu ruszyłam ostrożnie na drugą stronę. Dziewczyny miały buty do wody, ja natomiast szłam w skarpetkach (zawsze mam ze sobą drugie) i bałam się poślizgnięcia nawet nie z niechęci do skąpania się, ale ze względu na elektronikę, którą niosłam i mogłabym zalać.
Na szczęście nic złego żadnej z nas się nie przydarzyło, za to czułyśmy się jak po kilku minutach krioterapii - woda była niemal lodowata! W niektórych miejscach sięgała powyżej kolan.

Uwielbiam takie przygody! 






A potem, podziwiając krajobraz z drugiej strony rzeki, wróciliśmy na parking.










Trasa naszego trekkingu z Hani opracowania


Tego dnia, w drodze na znany Wam z pierwszej nocy, darmowy kemping, czekały nas jeszcze dwie atrakcje - przejazd 6-kilometrowym tunelem pod zatoką Hvalfjörður (płatny 1000 ISK ~ 35 zł) i "zwiedzanie" Reykjaviku, czyli przejazd po jego obrzeżach.













Wieczorem niebo "zapłonęło" postanowiliśmy więc pójść nad morze zobaczyć jego odbicie w wodzie. Co prawda już wtedy trochę przygasło, ale i tak pięknie było!







Tak oto dobiegł końca nasz ostatni pełny dzień na Islandii.

Tu jest trasa przejazdu całego dnia

Zdjęcia w albumach Google 

Następnego dnia czekał nas lot powrotny. Ale to dopiero po południu i jeszcze trzy bardzo ciekawe miejsca zdołaliśmy odwiedzić.
Zapraszam więc już teraz na kolejny, ostatni już odcinek wspomnień z Islandii, w którym będzie też trochę podsumowań.

Cdn.


2 komentarze:

  1. To musi być frajda poleżeć w takim cieplutkim bajorze:-) jedni w kurtkach na brzegu, czyli zimno, inni w ciepłej wodzie.
    Czy to aby nie niebezpiecznie tak wędrować po aktywnych geologicznie terenach, nic się nie zapada pod nogami?
    Ależ widoki, skały, wodospady, jestem zauroczona Islandią; pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mario, sądząc po tłumach, jakie tam się przewalają, chyba bezpiecznie jest chodzenie ścieżkami. Na Kamczatce w niektórych podobnych miejscach wolno było chodzić tylko po drewnianych pomostach. Tak samo tu np. w miejscu opisanym w drugiej części (https://jolaryd.blogspot.com/2019/06/2-islandia-6-17082018-hveravellir.html). Na szczęście nie słyszałam o jakichś wypadkach. Myślę, że mogą się zdarzać poparzenia, bo przed temperaturą 100 °C często ostrzegali na znakach. Serdecznie pozdrawiam

      Usuń