czwartek, 31 grudnia 2015

Trudny powrót - czy to się kiedyś skończy?

 


Czwartek...
Odszukujemy właściciela warsztatu, pytamy, czy jest szansa, że części będą dziś – dzwoni, dowiaduje się, że jest duże prawdopodobieństwo, że tak, ale nie wcześniej niż ok. 16.00.
Idziemy do biblioteki... Trudno się skupić...
Wracamy o 15.00 i czekamy. Za chwilę przychodzi właściciel – dziwna mina... :/


Tak, przyszło sprzęgło, ale niestety, nie takie, jak trzeba – w tym roczniku w C-maxach montowali 2 rodzaje sprzęgieł i to, które przyszło nie nadaje się, musi być ten drugi rodzaj...

Chyba śnimy jakiś koszmar!...

Nieeeee....to nie może być naprawdę... To niemożliwe... Chyba nie rozumiem, co on mówi...

O co w tym wszystkim chodzi?... Czym to się skończy? Czy my wpadłyśmy do jakiegoś matrixa i już tu zostaniemy?...
Szczerze mówiąc... zaczęłam się bać – co jeszcze nas spotka? Czy to wszystko dobrze się skończy?...

Facet „chwali nam się”, że już zamówił właściwe sprzęgło – bohater!!! Taki szybki! Tak się o nas troszczy!

Ryczymy jak bobry!

Daniela jest w złej kondycji... Nie wytrzyma ani chwili dłużej. Co robić?!

Idziemy do informacji turystycznej. Proszę pracującą tam panią o pomoc. To jedyna osoba, z którą miałyśmy do czynienia w Szwecji traktująca nas „po naszemu”, z sympatią i z empatią.
Naprawdę chce nam pomóc.




Kochana Bibbi nie zraża się moją słabą angielszczyzną, cierpliwie słucha i pomaga znaleźć najkorzystniejsze połączenie do Polski. Jesteśmy w małym miasteczku przy kole podbiegunowym – połączenie nie jest proste...
Dani nie zna żadnego języka oprócz polskiego. Nigdy nie leciała samolotem, ba! Nawet nie była na lotnisku (oprócz tej chwilki, kiedy odprowadziłyśmy Karinę i Wandę w Alesund).

Tego dnia rodzi się koncepcja drogi powrotu Danieli, ale nie udaje się nic załatwić do końca, chociaż Bibbi została z nami prawie godzinę po pracy. Wracamy tu rano i dopełniamy formalności. Naszymi kartami nie możemy zapłacić. Bibbi nawet nas nie pyta, płaci swoją kartą. Ponad 500 zł. Mówi – wyciągniecie pieniądze z bankomatu i mi oddacie, a jakby też się nie dało – przelejecie mi na konto z Polski! Wzruszyła nas... Na szczęście bankomat wydał kasę :)

Daniela czuje się jak przed lotem w kosmos. Musi najpierw pojechać autobusem, potem przesiąść się do pociągu do Sztokholmu, potem kolejnym autobusem i jeszcze jednym na lotnisko Sztokholm-Skavsta. Stamtąd samolotem do Warszawy. Dalsza podróż do Żywca to pikuś, skoro można będzie mówić po polsku.

Ale jak ogarnąć te wszystkie przesiadki??! Piszemy zestaw kartek z różnymi zdaniami, które mogą się przydać. Na dworcu zagaduję panią, która też jedzie do Sztokholmu – proszę ją o opiekę nad Danielą. I gdy Dani już siedzi w autobusie dostaję smsa od Bibbi – Firma przewozowa zawiadamia, że pociąg do Sztokholmu jest opóźniony 3 godziny. Pierwszy raz od półtora roku. Jakaś awaria trakcji na północy. To oznacza, że Daniela nie zdąży na swoje połączenia.
Myślę, że trudno Wam uwierzyć w to wszystko. Nie dziwię się... Ja też nie wierzyłam.. To statystycznie jest nie-moż-li-we!

Nic nie powiedziałam Danieli. Bałam się o nią... Odjechała...

Wróciłam do Bibbi. Pokazała mi stronę, na której można „śledzić” pociąg. Przetłumaczyła informację, że pociąg ma szansę nadrobić większość strat, bo wreszcie awaria jest usunięta i pociąg jedzie.
Nie będę się już rozwodzić w szczegółach, napiszę tylko, że Daniela „rzutem na taśmę” zdążyła na swoje połączenie i w niedzielę była w domu. Dała radę!!! Wreszcie jakieś szczęśliwe zakończenie!






Gdy Daniela wróciła do domu poczułam dużą ulgę. Uspokoiło mnie to, że Dani zadba na miejscu o swoje sprawy, a my z Bożeną damy radę. Mamy gdzie mieszkać, mamy co jeść, dzieci nam nie płaczą.

Od Bibbi dowiedziałam się o lokalnych atrakcjach, była piękna pogoda, więc sobotę i niedzielę spędziłam bardzo aktywnie.
Bożena wiele się nie ruszała, miała przecież skręconą bolesną nogę, poruszała się o kulach, chodziła tyle, co musiała.

W Arvidsjaur są dwa powiązane ze sobą muzea. Jedno powstało w miejscu, w którym był kiedyś kościół. Pierwsza kaplica został tam zbudowany ok. 1560 roku, potem były kościoły, płonęły, budowano na nowo, a po ostatnim zostały teraz tylko ogrodzone podmurówki...



… i kamienny ołtarz w pobliżu.



Poza tym nic tam nie było oprócz tabliczek informacyjnych, że tu była salka nauki, tu plebania itp.





Drugie muzeum było świetne! To – można powiedzieć – rodzaj dawnego kempingu
Wiele setek lat Saamowie (Lapończycy) przyjeżdżali do tego kościoła, o którym pisałam powyżej 2 razy do roku na uroczystości religijne – zimą i wiosną.





Spędzali tu wtedy ok. 2 tygodnie i mieszkali w tych domkach.



Na środku całego obozowiska były domki „kuchenne”



Udało mi się nawet zajrzeć do wnętrza jednego z tych mieszkalnych domków. Pan, który mnie tu wpuścił chyba mieszkał w nim (butla gazowa) – może był jakimś stróżem?



A całe to obozowisko jest w środku miasteczka, obok bloków.



Po południu wybrałam się na pobliskie wzgórze stanowiące podobno świetny punkt widokowy. Była na nim nawet wieża. I rzeczywiście piękny widok!















Po drodze zdemaskowałam też Szwedów w pewnej sprawie... Wydawało mi się zawsze, że Skandynawowie to bardzo skrupulatni ekolodzy są, a tu w lesie takie niespodzianki odkryłam!





Odwiedziłam też miejscowy kościół katolicki. To była niedziela, ale msze odbywają się tu tylko ok. 1 raz w miesiącu, gdy przyjeżdża ksiądz z Lulei i to nie była ta niedziela.
Kościół, a właściwie kaplica znajduje się w miejscowym ...hostelu! Duża sala jest podzielona na dwie części – w jednej znajduje się ołtarz i 3 rzędy krzeseł, w drugiej jest tipi (do zabawy?), jadalnia, prasowalnia itp.









Hostel od bardzo dawna prowadzi Polka, ale chociaż byłam tam 2 razy nie udało mi się jej zastać. Rozmawiałam tylko z jej synem (+/- 25 lat), który strasznie się męczył próbując rozmawiać ze mną po polsku.
Chciałam poznać cenę noclegu, ale jej nie znał :(.

Gdziekolwiek szłam, zawsze miałam ze sobą nożyk i jakąś torbę. Dlaczego? Bo wszędzie, ale to wszędzie rosły grzyby, których, jak wiadomo, Skandynawowie nie zbierają.









Tym sposobem „od niechcenia” uzbierałam ich naprawdę dużo, a że pogoda generalnie nam tu dopisywała – słońce i wiaterek błyskawicznie mi je suszyły! Całą wigilię „obskoczyłam” nimi w tym roku i jeszcze trochę zostało.
Fajną miałam suszarnię brzózkową, prawda?





Wtedy też uświadomiłam sobie, że przecież już sporo prawdziwej ciemnej nocy jest, a więc istnieje szansa zobaczenia zorzy polarnej!
Sprawdziłam na swojej ulubionej stronie ( http://www.norwegofil.pl/norwegia/natura/prognoza-zorzy-polarnej.html ) prognozę i okazało się, że jest „5”, a więc na kole podbiegunowym będzie doskonale widoczna zorza! Bożena też się skusiła i poszłyśmy kawałek na odludzie, żeby z daleka od latarni lepiej widzieć.
I niemal co do minuty zorza się pojawiła! Zaczęła nam tańczyć nad głowami, powoli i z wdziękiem przetaczając się po niebie. Jakaż była moja rozpacz, gdy okazało się, że nie mogę zrobić zdjęcia! Mój aparat nie mógł złapać automatycznie ostrości w takiej ciemnicy, a manualnie tego zrobić nie umiałam, bo dotychczas nie miałam takiej potrzeby i się nie nauczyłam (aparat mam dość nowy).

Zadarłam więc tylko głowę do góry i chłonęłam to niezwykłe widowisko każdym zmysłem!

Całe szczęście Bożenie udało się uchwycić tabletem odrobinę, żebyście mieli wyobrażenie, co to było. Skoro bez wydłużonego czasu naświetlania i takim słabym sprzętem widać ją tak wyraźnie to wiecie, jaka musiała być piękna!







Tak to, całkiem przyjemnie, minął nam weekend.

Nastał poniedziałkowy poranek i wróciło napięcie... 


c.d.n.

2 komentarze:

  1. Nazwy arcytrudne do zapamiętania. Super miejsca. Norwegia również jest na mojej liscie marzeń. Zorza polarna mimo trudności wyszła dobrze. Te domki rewelacyjne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Życzę zatem podróży do Norwegii, bo zdecydowanie jest tego warta! Ja jeszcze kiedyś wrócę na Lofoty.

      Usuń