piątek, 22 maja 2015

Bieszczadzkie przygody





Tu znajdziecie opowieści o kilku naszych bieszczadzkich wycieczkach, które do tej pory z upodobaniem wspominamy :)





Pustelniczka

W 1998 przywrócono kursy wąskotorowej kolejki bieszczadzkiej. Natychmiast zapadła decyzja - jedziemy! Kupiliśmy bilety tam i z powrotem w Dołżycy.



Dojechaliśmy do Przysłupia bardzo zawiedzeni :roll: Kolejka ani na chwilę nie oddalała się od asfaltu bieszczadzkiej pętli, wagony były identyczne, jak w kolejce podmiejskiej i tłok też! Jako środek transportu - ok! Ale jako atrakcja - marnizna! A w Przysłupiu tylko smażalnia pstrąga, do której rzuciła się cała ciżba z kolejki.

Postanowiliśmy zwrócić bilety powrotne i pójść piechotą, przez góry i lasy , do samochodu.

Idąc początkowo torami sami udajemy ciuchcię


Kuba zrobił nam zdjęcie:


A Janusz nam wszystkim:


Potem weszliśmy do lasu i dłuuugo nim szli, mając poczucie, że cywilizacja została daleko za nimi. Aż tu nagle z zarośli wyskakuje mały chłopczyk (3-4 latka) krzycząc:
-Mamoooo, mamoooo, luuuudzie!!!

Poczuliśmy się co najmniej jak jakaś rzadko spotykana zwierzyna :D

Wyszliśmy kilka kroków dalej, na polanę, a tam maleńki drewniany domek stoi. Obok młoda, śliczna kobieta uspokaja synka:
-Nie krzycz tak, bo Małgosię obudzisz!
Ale było za późno - Małgosia dała o sobie znać gromkim płaczem. Kobieta weszła do domku i wyniosła na rękach półroczne maleństwo. Porozmawialiśmy z nią chwilkę, dowiedzieliśmy się, że jest tu sama tymi dziećmi i poszliśmy w swoją stronę.

Znów długo szliśmy, zanim doszliśmy do jakiejś drogi, a w końcu do samochodu.
Nasza droga powrotna bardziej nam się podobała od jazdy kolejką, ale Pustelniczka (jak ją sobie nazwaliśmy) rozpaliła naszą ciekawość tak bardzo, że jeszcze długo w noc nie mogliśmy o niczym rozmawiać, tylko snuliśmy domysły, jak ona sobie radzi w tej głuszy z tak małymi dziećmi??!

Nie dawało nam to spokoju do tego stopnia, że o poranku kupiliśmy owoców i słodyczy dla dzieci i znów ruszyliśmy w ten rejon. Odszukaliśmy naszą Pustelniczkę i zapytaliśmy, czy nie zechciałaby zaspokoić naszej ciekawości? Zechciała!

W drodze do "naszej" Pustelniczki


Była Warszawianką, która wraz z mężem zakochała się w Bieszczadach tak bardzo, że kupili kawałek lasu i zbudowali tam swoją chatkę. Spędzali tam wakacje i inny wolny czas. Zazwyczaj oboje, ale tym razem mąż musiał wracać do miasta, bo rozpoczął pracę w nowym miejscu więc została sama na jakiś czas, bo potem miał do niej ktoś dołączyć.

Nie miała elektryki, gaz z butli, woda ze strumienia 200! metrów dalej.
Najgorsze doświadczenie miała, gdy skończył jej się gaz w butli, zapakowała ją więc do dużego plecaka na plecy, Małgosię wzięła do nosiłek na przód, synka za rączkę i poszła 3 km przez las na dół wymienić butlę, a potem z pełną butlą pod górkę z powrotem! :oczynoela: :oczynoela: :oczynoela: Komórek nie było!

Do tej pory szczery podziw miesza się nam z myślami o lekkomyślności, w kontekście ewentualnych chorób dzieci.
Mamy z nimi zdjęcie, ale jego publikacja wydaje mi się niestosowna, więc musicie uwierzyć na słowo


Błotna wycieczka

Inną naszą wycieczkę nazywamy "Błotną"

Wybraliśmy się na wędrówkę północno-wschodnim brzegiem Zalewu Solińskiego. Chcieliśmy dotrzeć w okolice Teleśnicy Oszwarowej idąc słabo dostępnym brzegiem Zalewu. Wiedząc, jakie czekają nas tam warunki, zabraliśmy specjalistyczne obuwie :lol:



Szliśmy długo, mijając przepiękne zatoki, cyple, ujścia strumieni:


Baaardzo nam się podobała ta wycieczka, szczególnie, że wielokrotnie mieliśmy problem, żeby wyciągnąć zassanego gumiaka z błota! :lol:

Rowerzyści

Teraz będzie o 2 wycieczkach rowerowych, bo takie też mamy w swoim bieszczadzkim życiorysie!

Pierwsza była w październiku 1998. Poza sezonem jeździliśmy wtedy do luksusowych domków w ośrodku przedsiębiorstwa naftowego w Rajskiem. Wtedy były dostępne dla wszystkich i naprawdę tanie.
Tak się napaliliśmy na tę wycieczkę, że nawet padający deszcz nas nie zatrzymał.

Jeszcze pełni optymizmu przed wycieczką:


Pożyczyliśmy 4 rowery, dla Kuby trochę mniejszego od naszych BMXa i ruszyliśmy w stronę Krywego. Początkowo było wszystko ok., ale gdy się zaczęło pod górę dzieci, a szczególnie Kuba nie mogły dać rady i musiały prowadzić rowery. Kubę to strasznie złościło! Ale cóż zrobić - pchał licząc na to, że w końcu będzie z górki i sobie wszystko odbije! No i kiedy wreszcie było z górki, Kuba zaczął zjeżdżać, a gdy chciał przyhamować, okazało się, że hamulce są niesprawne! Tzn. za słabe. Tego było za wiele! Daruję Wam i Kubie opisu jego stanu ducha.
Ostatecznie stanęło na tym, że w moim rowerze obniżyliśmy maksymalnie kierownicę i siodełko i tak pojechał Kuba.
Natomiast ja dosiadłam dziecięcego BMXa, na zjazdach hamując butami, aż iskrami spod kopyt sypałam! :lol: :lol: Niestety, nie uwieczniliśmy tego na zdjęciu sponiewierani pogodą i ciągłym majstrowaniem przy rowerach :)

Wycieczka rowerowa druga:
Zacznę od tego, że przechodziliśmy czasem będąc w okolicach Zatwarnicy przez tak spróchniały most, że naprawdę bałam się, gdy musieliśmy po nim iść!


W pierwszych dniach czerwca 1999 znów byliśmy w Rajskiem. Znów pożyczyliśmy rowery i zaplanowali trasę wzdłuż jednego brzegu Sanu, przejazd przez most i powrót drugim brzegiem.
Dzieci po przejechaniu pierwszych kilometrów postanowiły zawrócić, stwierdzając, że nie dadzą rady, pojechaliśmy więc z Jolą i Januszem (większość wycieczek była z nimi)


Dojechaliśmy do mostu, a mostu nie ma!!! :oczynoela: :oczynoela: Miałam rację, bojąc się go!



Cóż było robić? Zdjęliśmy buty i w skarpetkach (boso po kamieniach jest bardzo ciężko przejść) przeszliśmy wpław! Woda zimna, głęboka, ale udało się! :jupi: A przygoda była, że hej :D 





Pani Tosia

Wybraliśmy się znów na wycieczkę w rejon Krywego, Tworylnego, Zatwarnicy. Oprócz swoich dzieci mieliśmy pod opieką Anię i Magdę. Był z nami także Janusz. Razem siedmioro.





Mapa znów nas zwodziła i wycieczka zrobiła się znacznie dłuższa niż zakładaliśmy. Do tego ochłodziło się i zachmurzyło. Zabrane zapasy jedzenia skończyły się, a do domu daleko. W pewnym momencie zauważamy „drogowskaz” Do Tosi (a może Do Pani Tosi? Kurczę, już nie pamiętam...). Licząc na to, że to jakiś bar postanawiamy skręcić we wskazanym kierunku.

Było to niewielkie gospodarstwo agroturystyczne i posiłki w nim były tylko dla własnych gości. Zapytaliśmy jednak, czy nie znalazłoby się coś do jedzenia dla nas? Pani Tosia, którą polubiliśmy już w pierwszej sekundzie, zaprowadziła nas do tak zagraconego pokoju, że z trudem znaleźliśmy miejsce, żeby usiąść i powiedziała: poczekajcie tu! Poczuliśmy się bardzo swojsko :)

Całe gospodarstwo było pełne niezwykłych sprzętów i urządzeń!




Po pewnym czasie przyszła z talerzami, sztućcami i z trzema garnkami, w których było trochę ogórkowej, trochę pierogów i trochę bigosu. Postawiła wszystko mówiąc, że to jej zostało z obiadu, nie ma tego wiele, ale jak chcemy możemy zjeść wszystko. Wystarczyło, żebyśmy się wszyscy najedli.
Kiedy chcieliśmy zapłacić, najpierw machnęła ręką, ale kiedy nalegaliśmy, powiedziała:
- a, dajcie 10 zł i dajcie mi święty spokój :D
Pełni nowych sił wyruszyliśmy w drogę powrotną, w której złapał nas deszcz.



Niektórym nie chciało się dźwigać peleryny („deszczu na pewno dziś nie będzie”) i wylądowali w worku na śmieci! :lol:




Mając Panią Tosię w serdecznej pamięci wybraliśmy się do niej następnego roku. Słabo nas pamiętała, ale jak jej się przypomnieliśmy, kazała nam chwilę poczekać w ogródku. Po chwili przyszła i ze słowami: "nie wyszedł mi, ale nie mam nic innego, czym mogłabym was poczęstować", wręczyła nam po kawałku ciasta z zakalcem! Usiadła z nami i ucięliśmy sobie pogawędkę.



To wszystko było tak naturalne, tak miłe, że do tej pory często Panią Tosię wspominamy.



Klątwa Łopienki.

Do Łopienki chodziliśmy każdego roku, począwszy od 1992, skończywszy ok 2006, może 2007. Czasem 2-3 razy na rok. Była blisko naszej bazy, trasa była niedługa, dostępna nawet dla naszego 2,5-latka. Gdy byliśmy tam po raz pierwszy były same kamienne mury. Ruina. Bez dachu, z pustymi oczodołami okien.
Ale widać było ślady rozpoczynającego się remontu. A my nie mieliśmy ze sobą aparatu :(
W następnym roku o aparacie przypomnieliśmy sobie w połowie drogi! A w cerkwi dach się pojawił!
I znów kolejny rok, a nam się aparat zepsuł :zly: A cerkiew ma już okna!
Kolejny rok – film w aparacie się skończył po drodze! :zly: A tu już drzwi są!

Nie wiem, dlaczego Łopience zależało na tym :lol: , żebyśmy nie utrwalili powstawania z ruin cerkwi, ale zdjęcie udało się nam wreszcie zrobić dopiero w 1997 roku!

W drodze do Łopienki






W tej wersji cerkiew podobała mi się najbardziej (choć gont lub blacha miedziana ładniej by wyglądały na dachu)! Niestety, w 2002 ją otynkowano i (dla mnie) wiele straciła na urodzie :(

A teraz coraz bardziej upodabnia się do przeciętnego kościoła. Choć rozumiem dążenia do przywrócenia świetności dawniej niezwykle ważnej świątyni, to jednak mi żal...

Podglądacze

Kiedyś, jak dzieci były jeszcze małe, poszliśmy po obiedzie na pewną leśną ambonkę. Czekaliśmy cichutko, aż zwierzęta zaczęły wychodzić i obserwowaliśmy je.

Po latach Agatka i Kuba byli w Bieszczadach sami, bez nas, i powtórzyli ten pomysł, tym razem z aparatem :)



Czym skorupka...



I (chyba) ostatnia bieszczadzka opowieść:

Olśnienie

Zawsze chodziliśmy po Bieszczadach w okresie mniej więcej od 1 maja do końca października. W pozostałym czasie uważaliśmy, że zgodnie z naszą fizjologią, powinniśmy zapadać w sen zimowy, razem z niedźwiedziami :lol: Nawet nam taka myśl nie zaświtała, żeby spróbować zimowego wejścia. To w końcu robią taternicy, alpiniści, a nie my, zwykła stonka!
Aż „nagle”, dopiero w 2008 taka myśl zrodziła się w mojej głowie, żeby spróbować... Zaczęła się rozwijać, aż w końcu wiedziałam, że po prostu muszę to zrobić!
Piotrek stanowczo i zdecydowanie odmówił udziału! Ale dzieciom się spodobało. Postanowiły mi towarzyszyć, Agatka już z Rafałem. Wyznaczony został termin – między Bożym Narodzeniem a Sylwestrem.
Gdy już konkretne kroki zostały podjęte i atmosfera wycieczki udzieliła się wszystkim nastąpiło to co zawsze - Piotrek zmiękł! Jak to wycieczka bez niego?! Jedzie z nami :D

To co przeżyliśmy na Połoninie Wetlińskiej tego dnia przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Twierdziliśmy, że na tej wycieczce poznaliśmy prawdziwe znaczenie słowa „olśnienie”. Była inwersja, bezchmurne niebo nad nami, grube, białe „narośla” na wszystkim, łącznie z „Chatką Puchatka”. Było nam ciepło (a zimna obawialiśmy się najbardziej) i było po prostu pięknie!
Zobaczcie:











Wspaniałe zwieńczenie dnia przy grzańcu w "Mandragorze"




Z zaostrzonym apatytem na więcej zostaliśmy na kolejny dzień, ale to była już zupełnie inna bajka!

Na Połoninie Caryńskiej


Od tej wycieczki zrodziła się w naszej rodzinie nowa świecka tradycja – zimowy wyjazd w góry między BN a Sylwestrem pod hasłem dopasowywania rozdętej świątecznie sylwetki do sylwestrowej kreacji


Poza opisanymi przeze mnie wycieczkami była cała masa zwykłych wycieczek, z większymi i mniejszymi przygodami, a czasem i bez. Ale wszystkie one, nawet jeśli się czasem zamazują i mylą w pamięci, tworzą wspaniały klimat bieszczadzkiej włóczęgi!

Kto ma jeszcze ochotę na moje fotograficzne wspomnienia - zapraszam do obejrzenia "bieszczadzkiego" albumu. Oczywiście nie zeskanowałam wszystkich naszych zdjęć, bo śmierć by mnie przy tym zagryzła .
Mniej więcej chronologicznie są ułożone: https://picasaweb.google.com/115132628360511080277/Bieszczady

Włóczyliśmy się jednak nie tylko po Bieszczadach i nie tylko po górach.

W dalszej części oddalimy się częściowo od gór.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz