wtorek, 19 maja 2015

Nasze podróże małe i duże - Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Holenderskiej





Jak to nigdy nie wiadomo, jakie skutki może mieć błahe, nic nie znaczące zdarzenie!

Pewnego wieczoru na wspomnianym przeze mnie polu namiotowym koło Jicina (mały, przydomowy sad) dzieci zapytały:
- Tato, będzie dziś ognisko?
- Nie, dziś już mi się nie chce rozpalać.
- A my możemy sobie rozpalić?
- Możecie.

Krzątały się więc wokół tego ogniska w promieniu 20 m od nas, zbierały drewno, papiery.
A my spokojnie, wśród zajmującej rozmowy z Jolą i Januszem, sączyliśmy sobie jakiegoś Kelta, czy innego Złotego Bażanta, kontrolując sytuację kątem oka.

Po jakimś czasie zauważamy, że koło naszych dzieci kręci się jakiś obcy facet, coś do nich mówi, biega między nimi a swoim samochodem (widzimy holenderską rejestrację). Obserwujemy czujnie i po chwili sytuacja się wyjaśnia.
Nie mógł patrzeć jak dzieci się męczą bezskutecznie, przyniósł im z bagażnika rozpałkę do grilla i rozniecił w końcu ogień.

Po raz kolejny nasza patologia została zdemaskowana :lol:

Gdy przechodziłam koło ich namiotu potem, znalazłam w zakamarkach pamięci wyszukane słowa "thank you" i podziękowałam za pomoc. A oni zaczęli wylewać potok niezrozumiałych słów w moją stronę, więc mówię, że nie znam angielskiego.
- Ale przecież powiedziałaś i my zrozumieliśmy. :lol:

W każdym razie z moich pojedynczych słów próbowali łapać sens i bardzo mnie przy tej "rozmowie" zatrzymywali.
W końcu zaprosiłam ich do tego ogniska, w którego rozpaleniu mieli swój udział i jakoś wspólnymi siłami próbowaliśmy rozmawiać. Między innymi o Bieszczadach, o tym, że bywamy tam co roku, i że są piękne i dzikie, i że oni przepadają za takimi klimatami tak jak my.

Następnego wieczoru oni zaprosili nas do ogniska, po czym rano napiliśmy się pożegnalnej kawy, wymieniliśmy adresy mejlowe i każdy z nas wracał już do domu.

Potem były kurtuazyjne kartki na Boże Narodzenie, a na Wielkanoc oprócz życzeń napisałam - w tym roku też jedziemy w Bieszczady, jeśli chcecie - przyjedźcie!
Odpowiedź była błyskawiczna: "gdzie i kiedy mamy być?"


Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Holenderskiej

Rok 2000.


No i stawili się w Bukowcu punktualnie!

Zaczęliśmy od klasyki, czyli zapora:


i Połonina Wetlińska (nie macie wyjścia, musicie uwierzyć! :D)


Pogoda jednak była wtedy wybitnie szpetna, jak na mieszkanie w namiocie więc zabraliśmy ich do siebie do domu


I rozpoczęliśmy wycieczki jednodniowe po okolicy:
Kazimierz Dolny:


Puławy


Skansen w Kolbuszowej


Muzeum zabawek:


Baranów Sandomierski


Były jeszcze wycieczki do Łańcuta i Zamościa, ale już z Jolą i Januszem, bo my nie mogliśmy.
A potem pojechali przez Wieliczkę, Kraków, Oświęcim do siebie :)
Dzieciom się czasem nudziło, szczególnie Kubie (bo Agatka już cokolwiek łapała po angielsku), ale lepszej motywacji do nauki języków, niż takie międzynarodowe kontakty nie mogliśmy im zafundować!
I pomimo tej bariery językowej, bardzo je lubili!

Rok 2001

Na weekend majowy jedziemy do Holandii! :jupi:

Marieke i Dries mieszkali wtedy w tym domku w Eenrum:


Na nasz przyjazd pojawiły się w miasteczku liczne nowe drogowskazy :D


Popłynęliśmy na wyspę Schiermonnikoog, której plaża miała ponad pół kilometra!



Byliśmy w starych miasteczkach takich jak:
Sloten:


Winsum


Byliśmy w szpitalu dla fok:


Przez 32-kilometrową zaporę-autostradę, dzięki której Holandia wydarła morzu kawał ziemi...


...pojechaliśmy do Amsterdamu



Ale największą atrakcję sprawił nam Stef - ojciec Marieke, który zabrał nas do laboratorium, w którym pracował. Badano w nim wiek skał, wykopalisk archeologicznych itp. za pomocą izotopu węgla, wykorzystując czas połowicznego rozpadu. Szkoda, że z naszym angielskim nie potrafiliśmy zadać wszystkich pytań, które się nasuwały, albo zrozumieć wielu odpowiedzi! Pasjonujące!
To było jedno z laboratoriów na świecie, w którym badano Całun Turyński :)


Rok 2003

Umawiamy się na spotkanie w Czechach - my pierwszy raz z przyczepą. Niestety, trochę terminy nam się nie zgrywają. My nie możemy dłużej zostać, oni nie mogą wcześniej przyjechać.
Jedziemy więc powolutku, zwiedzając po drodze Słowację:










Pomagamy synkowi zostać księciem na zamku :D


Mikulov


Telcz


I spotykamy się na farmie Trnka w Krzepicach (nie polecamy!):


spędzamy razem tydzień i musimy wracać do Polski.
Holendrzy z Jolą i Januszem zostają znacznie dłużej.




Jeszcze tego samego roku Marieke, Dries i Daniel przyjeżdżają do nas na Boże Narodzenie. Podoba im się wszystko, co świąteczne, a najbardziej pierogi z kapustą, które nie tylko im bardzo smakują, ale i uznają je za bardzo fotogeniczne i obfotografowują je, okraszone cebulką, z każdej strony :)

Z holenderskich zwyczajów, o których nam opowiedzieli jeden nam się szczególnie spodobał - po kolacji w pierwszy dzień świąt (wigilii nie mają) idą na główny plac w miasteczkach i razem śpiewają kolędy. Ładne!

Nie ma zmiłuj, goście, nie goście, przed świętami każdy pomaga!


Potem można świętować!



Prezent spod choinki się spodobał :)


Świąteczne śniadanie:



Rok 2004

Jedziemy do Holandii na ferie zimowe:




Ten wiatrak zwiedziliśmy od środka, nadal mielił mąkę!



Gramy w tradycyjną grę, której nazwy, niestety, nie pamiętam :(


Po czym w

Roku 2005

Holendrzy przyjeżdżają do nas! :D

Zwiedzamy Sandomierz:
Wąwóz Królowej Jadwigi




I jedziemy na kilka dni do Krynicy Górskiej:



We wspaniałym lokalu - Małopolanka (polecamy!):


Rok 2006

W tym roku Dries przyjeżdża tylko z Danielem, ponieważ w międzyczasie "nasi" Holendrzy się rozwodzą, nad czym bardzo ubolewamy (eh, ci Holendrzy! :/) :(

Zabieramy chłopaków na kulig:
Nie starczyło dla mnie miejsca




Ostatnich gryzą psy




Rok 2007

Tym razem sam Dries przyjeżdża do nas do Bukowca. Wypatruje na drugim końcu pola rejestrację NL i wkrótce grono naszych holenderskich przyjaciół wzbogaca się o Monique i Rico :D


Po kilku dniach w Bieszczadach wracamy z Driesem do Stalowej i idziemy na wycieczkę w nasz ulubiony rejon Imielty Ług w Lasach Janowskich...


Gorąco było :lol:


...a z Rico i Monique jesteśmy umówieni na kajaki za 2 tygodnie, podczas których oni się będą szwendać to tu, to tam po Polsce.

Ale zanim kajaki, najpierw zabieramy ich gdzie? Na Imielty Ług, a jakże! :D



Po wycieczce podjeżdżamy jednym samochodem w 7 osób do drugiego. Agatce i Monique wszyscy zazdrościli miejscówki w bagażniku! Ale dziewczyny po tej przejażdżce gruntową drogą wyglądały, jakby cały dzień przy młócce pracowały, a piach im zgrzytał w zębach jeszcze długo :lol:


Potem jeszcze wspomniane kajaki na Wieprzu:


Wygłupy na koniec:


Odwiedziny w Zamościu, skoro jesteśmy tak blisko:


I imprezka na pożegnanie:


Była jeszcze jedna wizyta nasza w Holandii, ale zbyt bogata to była podróż, żeby ją łączyć z tymi. Będzie później






Tak więc proszę Państwa, takie błahe zdarzenie, a ile się działo potem!

No i teraz wciąż prowadzimy nieustające spory! Dzięki komu to wszystko???!

Dzieci twierdzą, że dzięki nim, bo to one chciały sobie rozpalić ognisko, a nie udawało im się! :killer:
Ja twierdzę, że dzięki mnie, po poszłam do Driesa i Marieke i powiedziałam "thank you" :cisza:
Piotrek twierdził, że to dzięki niemu, bo mu się nie chciało pomóc dzieciom!

No, a Wy jak myślicie? :kukacz: :lol: :lol: :lol:




Gdyby komuś jeszcze było mało tu jest jeszcze (oprócz wykorzystanych w relacji) troszkę zeskanowanych zdjęć :)

https://picasaweb.google.com/115132628360511080277/TowarzystwoPrzyjazniPolskoHolanderskiej#

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz